Kawałki

Słuchałem muzyki Nicka Cave’a. Kolejnej płyty, choć nie z płyty słuchałem, tylko z komputera. Ale muzyka jest raczej ta sama i tu, i tu. Już się nieraz przekonałem. Można wracać do niej do woli, przerywać ją i powtarzać w nieskończoność.

Słuchałem wnikliwie, niejednokrotnie. Co do dźwięku. „Push the sky away” brzmi tytuł płyty. Nie znam angielskiego. Więc nieznany jest mi jeden z równoległych światów.

Nicka Cave’a nie muszę przedstawiać. Przecież dla niektórych jest dobrze znany, a dla pozostałych nie istnieje wcale. Taka jest teraźniejszość. Nick Cave jest ciekawy lub nieciekawy. Należy do wysokiej popkultury. Salonowego rokendrola. Ma coś do powiedzenia, ale nie dla każdego. Nick Cave ‒ bard, poeta, pisarz. Od ponad dwudziestu tysięcy dni zamieszkuje ziemię. Pojawił się w mojej młodości jako zbieg okoliczności. Tyle wspomnień.

Na okładce płyty umieszczono zdjęcie: autor i jego żona. Dobre zdjęcie. Artystycznie udane. Naga kobieta przechodzi przez świetliste pomieszczenie. Patrzy na nią muzyk, zastygły w geście otwierania jednego z ogromnych okien. Jego posągowa poza. Mógłby może być renesansowym Dawidem, gdyby nie charakterystyczny czarny garnitur i biała koszula z wielkim kołnierzem. A jego żona? Nie wiem, czy to jego żona, bowiem miał już przed nią wiele kobiet. Ta jest modelką. Formalnie może żona. Na czas późnego wieku średniego. Przypominająca tu Ewę z obrazów wygnania. Uchwycona jakby w momencie opuszczania raju. Pełna powabu, delikatna i znająca już swoją nagość, niosąca ją świadomie przez pokój ze zdjęcia. Tylko twarz ukryła we włosach, łokciami zasłoniła biust. Stąpa na palcach, dyskretnie, subtelnie, by nie urazić stopy o kurz podłogi. Choć podłoga wygląda na sterylnie czystą.

Podoba mi się ta muzyka. Może prócz jednego utworu. Jest bardzo nastrojowa. Nastrój to pozostałość po kulturze Zachodu. To romantyczne ruiny kościoła. Świątynia dumania. Serce sztuki i pożywka dla kiczu. Z młodości wywiodłem słabość do nastroju. Może dlatego lubię muzykę Nicka Cave’a.

Wystarczy posłuchać.  „We real cool”. Jeden z kawałków. Rozkojarzona melorecytacja, powłóczyste dźwięki nanizane na nieustępliwy, hardy rytm. Do kogo on tam mówi? I o kim? To najlepszy utwór. Wystarczy posłuchać. Nieustanny cykl buntu. Śmiech i żal. I te przewrotne motywy religijne. Nieustanna obecność Boga, w którego nie da się wierzyć.

Lubię tę muzykę i jest mi wstyd. Za tę powabną i niczyją nagość jego kobiety na okładce. Piękną nagość. I płonną. Tak jak tylko potrafią być piękne i płonne ideały. Bo nagość może być też odstręczająca i gruboskórna. Ale czy to istotne rozróżnienie?

Wstyd mi za kulturę obnażania i ogołacania z obyczajów. Za tę wypreparowaną erotykę i próżny estetyzm, który oblepił płeć i całe ciało człowieka. Ile w moich źrenicach jest widma nagości. Wystudiowanej i wyświechtanej. Ulicznej intymności. Witryn i plakatów, reklam i filmów zaklejających wzrok. Wstydzę się swojego wzroku i powszechnego braku wstydu. Wstydzę za życie, w którym jakby nie zaistniał grzech i jakby ciało samo było zdolne do braku wstydu. Do bezwstydu, który udało się podkraść sztuce. Bo sztuka jest próbą możliwości sprzed upadku. Tworzyć to ‒ przekraczać stan grzechu pierworodnego.

Słucham: „Push the sky away”. Tekstów o słyszalnych, lecz nieznanych mi znaczeniach. Nie umiem angielskiego. Wstyd mi trochę. To język Zachodu. Jeden z alternatywnych światów jest moim światem i mimo to pozostaje poza moim zasięgiem. Niby znam rozmaite tłumaczenia. A przekładu osobowości dokonuję sam. Nic nie zastąpi oryginału. Więc niemo słucham Nicka Cave’a. Jego muzyki brzmiącej jak nadejście poranka po nieprzespanej nocy. W szaro-granatowej mgle, czarno-białym widmie przedmiotów, a potem wobec rażących promieni w przekrwionych oczach. Z piaskiem pod powiekami na spóźniony całą noc sen.

To zmęczenie. W końcu jestem posklejany z różnych kawałków świata. Każdy z nich domaga się swego. Rwie się ku własnym źródłom. Nie tworzę mozaiki, ale jestem jak kolaż. Noszę w sobie kategorie z nieprzystających do siebie przestrzeni. Scalam je na okrągło. Do upadłego.

Co ma ciało do wstydu i człowiek do modelu? Ciało powinno być pierwowzorem wstydu, tak jak człowiek jest miarą modelu, ale nie nim samym. Wstyd powstaje na kształt ciała.

Ewa opuszcza raj, chowając twarz w dłonie. Nie ze wstydu. Jest zbyt piękna na wstyd. Wie o tym. Jest ‒ naga. Kokietuje brakiem wstydu, który stał się niewidoczny jak oddech, ukryty jak wnętrze. Skryty pod nagością. Nie lamentuje, bo i po czym. Przecież nie upadła, nie idzie z raju do kraju wygnania. Przechodzi tylko z pokoju do pokoju. Nie ogląda się za siebie i nie żal jej tego, czego oko nie widziało. Zresztą, przecież nie ma nic za plecami. Raj nie został utracony. Nie trzeba go było. Raju nie ma za żadnym horyzontem. Jest wyłącznie siła, z jaką narzuca się życie naszemu ciału i ciało życiu. Jest ciężka praca, po której zaciera się ślady jakiegokolwiek znoju. I nagość rzucona jak płaszcz na to, co obnażone. I ból z twarzą zasłoniętą ciałem.

Ciałem ‒ dlaczego muzyk traktuje je instrumentalnie i gra na strunach, na których grać nie powinien? Właściwie to nie pytanie do Nicka Cave’a. To do wszystkich. Dlaczego upadliśmy tak bardzo, iż nie pamiętamy już naszego upadku? Czemu nie widzimy go i nie chcemy rozpoznać? Potrafimy za to go ukryć, wzmagać upadek. Przenicowywać i wydobywać na wierzch.

Uczyńmy sobie ciało na nasze podobieństwo. Aby było czymś do wykreowania. Materiałem. Tworzywem w naszych rękach. Jakby człowiek nie był już stworzony.

Skoro nagie ciało będzie zewnętrzne wobec intymności, oderwie się od osoby. Czy modelki, tak jak i pokupni artyści, nie powstają z jej niedostatku? Bo to, kim są, okazuje się niewystarczające. Trzeba ich stworzyć na ich własne podobieństwo. Muszą zaistnieć, aby stać się kimś. Kimś więcej. Przerabiani na modłę lepszej lub gorszej mody, zamieniają się w przedmiot własnej lub cudzej ekspresji. Surogat osobowości.

Dlaczego Nick Cave jest niepodrabialny? Czy jest sobą? Może to artystyczny everyman, twórcza wersja kogokolwiek. Kolejny wykwit artystycznego zadęcia, projekcja marzeń człowieka o sobie samym. Oryginalny Nick Cave jako nick dla każdego w wirtualnych rozmowach o byciu artystą.

Jemu to nie grozi. Jest zbyt indywidualny. Jest twórcą. Wie, że kreacja przewyższa rzeczywistość. A nawet ją stwarza. Ale czy wie, na ile steruje, a na ile jest sterowany? Czy przezwyciężył tandetę? Przechytrzył rynek artystycznych zapotrzebowań i świat żądny miałkiej wybitności?

Jestem mu wdzięczny. Za swój brak dystansu do części tworów jego talentu. Za to, że w swoim subkulturowym buncie jest swoiście dojrzały i konsekwentny, że pomimo popkulturowego życia dąży do tego, by stawić opór. Jego ufryzowany niepokój, ocierający się czasem o kicz, jego dandyzm być może nie są ostatnią rzeczą, którą bym o nim powiedział.

Mam jeszcze przed sobą film. Tegoroczny, nie widziałem go. „20000 dni na Ziemi”. Nick Cave gra tam samego siebie. Po dwudziestu tysiącach dni życia. Jego zespół wciela się w siebie. Postaci grają postaci, Ziemia ‒ Ziemię. Rzeczywistość rzeczywistość.  Wszyscy są rzekomo dokumentalni. Jedynie dwadzieścia tysięcy dni pozostaje faktem spoza sfery aktorstwa. „Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni”. „Jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień”. Dwadzieścia tysięcy dni. Na dziewięćdziesiąt siedem minut zostanę widzem i zobaczę tę grę.

Wiem, wiem. Nawet lubość, z jaką przyjmuje się jakąkolwiek sztukę, chciałaby czasem zamienić się w ołtarzyk budowany własnym upodobaniom i gustom. Drobne bałwochwalstwo. A sztuka wprawdzie ratuje nas, ale nas nie ocali.

Mimo to kupię płytę. Oddam artyście, co mu się należy i wezmę, co chciałem. Jej dwuznaczne piękno jest wieloznaczne. I w gruncie rzeczy bliskie, nawet jeśli obce.

Nick Cave to także moje alter ego: możliwość, którą miałem, ale z której nie skorzystałem ‒ możliwość, której nie miałem, ale z którą mogłem się utożsamić.

W końcu jestem poskładany z różnych kawałków. Z niedokładnych, zachodzących na siebie i niestykających się części.

Z trudem i z radością przyjdzie mi porzucić tę muzykę, wyzbyć się nawleczonych na nią swoich myśli. Tak jak też i wielu innych rzeczy i pamiątek po sobie samym. I wszystkiego, co jest częściowe.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.