Co?

Dziesięć lat temu udałem się na festiwal muzyczny. Festiwal opatrzony był epitetem „Mystic”, jednak w dosyć ograniczonym tego słowa znaczeniu.

Nazwy występujących zespołów brzmiały zaciekle, lecz jeszcze zacieklej brzmiała muzyka. Rozrzut gatunkowy bogaty, a zarazem stanowiący monolit: skwierczące struny, perkusja, niekiedy słodkawo-zimny tembr klawiszy i rzadko naznaczone dźwiękami, bulgoczące lub skrzekliwe wokalizy.

Oprócz muzyki do uczestnictwa w tych bachanaliach decybeli skłoniła mnie flanerska ciekawość. I choć nogi mocno jeszcze miałem zatknięte na glany, skromniutko przechadzałem się między hordami rozbestwionych współbiesiadników i obserwowałem pilnie miejscowy folklor, bacząc tylko, by cały czas pozostawać jednym z tłumu, co zmniejszało prawdopodobieństwo bezinteresownych niesnasek. A ponieważ wzrok miałem jeszcze wtedy ostrzejszy niż dziś, na całe wydarzenie patrzyłem jedynie z lekkim przymrużeniem oka.

W pamięci utkwiła mi mocno kolejka po bilety. Jakiś długowłosy osiłek w chaotycznym tłumie demonstrował swoją dobitność na twarzy bliźniego − i nie bez uszczerbku dla jego młodzieńczo zapijaczonego oblicza. (Skrupulatnie odnotowałem ich rysy twarzy, tak iż − sądzę − dziś, gdybym spotkał obydwu w Dolinie Jozafata, niechybnie bym ich poznał.)

Mniej więcej w połowie festiwalu mój słuch zdecydowanie przegrywał walkę z nagłośnieniem, próbując skryć się przed szturmującymi go riffami w rozhuśtanej jak bęben pralki jamie brzusznej. Wtedy tknięty zdrowym odruchem opuściłem główną salę, odnajdując się wkrótce w kolejce do wucetu.

Jakoż w kolejce spotkałem owego bezlitosnego osiłka. I nie żeby ze strachu, lecz dla osobistego komfortu postanowiłem ustąpić mu kolejki. Wypowiedziałem więc formułę ustępującą, ale nieboski atleta w przemożnym huku popatrzył ku mnie pozbawionym akomodacji wzrokiem i zapytał: „Co?”.

Bez przekonania okazałem znowu swoją ustępliwość, lecz jego pytanie natychmiast zapadło we mnie głęboko. I już wkrótce przekonałem się, że stało się dla mnie pytaniem zasadniczym. Nad którym nie da się przejść do żadnego porządku.

Była w nim próba porozumienia − ośmieszona i skazana na niepowodzenie w samym zarodku. Szczera chęć uzyskania konsensusu wobec zupełnej bzdury okoliczności. Ot, taki odpadek sytuacji, machinalnie pozbawiona treści konfrontacja naraz stanęła między nami niczym miniaturowa wieża Babel, wielkie qui pro quo.

Zarazem wypowiedź ta stała się jedyną mową obronną prymitywa i gbura. Jako bezinteresowny akt woli była momentem jego niewinności, odruchowym gestem pojednania obwiesia ze światem poza nim.

Nie wiedzieć czemu, po dziesięciu latach pytanie z tamtej kolejki nie straciło nic ze swojej mocy. Przeciwnie − rozrosło się i zuniwersalizowało, stając się pytaniem kluczowym: o naturę człowieka, o jego los. Dlatego stawiam je sobie ciągle na nowo: wypowiadam jak imię własne, to znowu formułuję jak oskarżenie lub wołanie o pomstę do Nieba. Wiem jednak, że oprócz natychmiastowego zawieszenia głosu nie ma na nie żadnej właściwej odpowiedzi.

Koniunkcja sylaby i akcentu, strzępek języka:

„Co?”.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.