Człowiekowanie

Miało to miejsce w domu. Stałem i kroiłem. Chleb czy co. Chyba nieistotne. I tak po prostu, nawet nie nagle, zrobiło się zupełnie nienaturalnie. Zupełnie.

Niby nic szczególnego. Żadnych wydarzeń, zaskoczeń. Nic a nic. Ani za otwartym oknem, ani koło mnie. Po prostu. Nastała powszechna nienaturalność. Objawiła się w odgłosach. Poprzez szczekające w oddali psy, w brzęczeniu much, w szeleście krojenia i szumie od ulicy. A nade wszystko − w powietrzu. Nie jako jego dodatkowy walor, lecz samo powietrze stało się dziwne, inne, nieoczywiste. Niedyspozycja − pomyślałem − coś z ciśnieniem. Ale nie. To nie było ze mnie. To z zewnątrz. Znikąd. Z powietrza.

Nie wiem jak, ale światło przestało być sposobem świecenia. Naraz było tylko światłem, świeceniem. Takie: światło dzienne. Głosy brzmiały, jakby przestały być przecedzane przez mój aparat słuchowy. Stały się głosami samymi przez się. Słuchane, a nie słyszane. I oto byłem uczestnikiem swojej czynności krojenia. Zacząłem nakładać się na siebie. Intensyfikować. A wszystko kosztem − naturalności. Tej znanej z dnia na dzień, z autopsji i z pamięci, przeźroczystej, ale fundamentalnej, określającej warunki panującego świata.

Nie, to niemożliwe. Takie zniesienie doświadczenia pokoleń, którego jestem nośnikiem. Przekreślenia tego, co nieodparte. Jakim prawem jakieś mimowolne widzimisię, jakaś hybryda percepcji, ma wyprzeć rozumne podstawy mojego działania − tę pewność, która mi się należy jak psu miska? Choćby z racji tego, że jestem człowiekiem. A jeśli nawet tak, to czy inni ludzie też okażą się inni? Tak wysoce nieprawdopodobni, niezrozumiale nieprzystający do siebie?

Tak chyba pomyślałem. A nie było wtedy przy mnie ludzi. Bliskich ni dalekich. Lecz gdy się pojawili, żona, dzieci, sąsiedzi, obcy, dostrzegłem ich niby drzewa. Nieludzko bezpośredni, odmienni, choć nie wiem, względem czego. Przechodzący mimo samych siebie. Poruszający się z niepisaną wzajemnością.

Im dłużej patrzyłem i chłonąłem, tym bardziej nienaturalność okazywała się naturalna, słuszna, a nawet uzasadniona. I gdy człowiek zaczął wyodrębniać się i być rozpoznawalny jako człowiek, a każde poruszenie, które do mnie docierało, stawało się rzeczywistością, a rzeczywistość − parafrazą świata, wtedy właśnie − w ostatnim poczuciu odpodobnienia − zdążyłem jeszcze westchnąć: „Dzięki Ci, Panie, dzięki Ci, że nie mieszczę się w człowieku. Że oto jestem dużo szerzej niż on. I że jestem oprócz człowieka, którym jestem!”.

Mam jednak wrażenie, że nie kroiłem wtedy chleba, tylko mięso, surowe, na obiad. Najzwyczajniej w świecie. Ale chyba mniejsza o to.

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.