Drugie seminarium – „Wspólnota liturgiczna” (18 lutego 2011 r.)

Z powrotem do Guardiniego, Panowie (i Panie)! Drugie seminarium za nami i najwyższy czas podsumować (a nie tylko konsumować) pytania, które z niego wynikają.

Liturgia nie mówi „Ja”, lecz „My”, chyba, że odnośna czynność w szczególny sposób wymaga liczby pojedynczej (np. przy osobistym wyrażeniu zgody woli lub w niektórych modlitwach biskupa, kapłana itd.). Liturgia nie jest sprawowana przez jednostkę, lecz przez wspólnotę wiernych, a ta wspólnota składa się nie tylko z tych ludzi, którzy właśnie są w kościele: nie jest ona zgromadzoną „parafią”. (…) „Ja”, które cechuje liturgiczną modlitwę, nie jest prostym zliczeniem wszystkich jednakowo wierzących jednostek. Ona jest ich zbiorem, jednością, ale o tyle, o ile jedność jako taka – abstrahując od liczby tych, którzy ją tworzą – jest czymś: Kościołem.

Tu jest coś podobnego, jak w życiu państwowym. Państwo jest czymś więcej, aniżeli tylko ogólną liczbą obywateli, władz, praw, instytucji itd. Członkowie państwa czują się nie tylko jednostkami większej liczby, ale członkami obejmującego wszystkich, żywego, jednolitego organizmu.

Coś analogicznego przedstawia sobą Kościół, oczywiście w zupełnie inaczej ukształtowanym porządku nadprzyrodzonym. (…) Składa się z wierzących: ale on jest czymś więcej, aniżeli tylko sumą jednostek złączonych tymi samymi przekonaniami i tymi samymi ustawami. Wierni są związani raczej rzeczywistością, wspólną postawą życiową. To jest rzeczywisty Chrystus; Jego życie jest naszym życiem, w Niego jesteśmy „wszczepieni”, jesteśmy „Jego Ciałem”, Corpus Christi mysticum. i istnieje rzeczywista siła, która przenika tę wielką wspólnotę życia, która włącza w nią jednostką, pozwala jej uczestniczyć we wspólnym życiu i w nim zachowuje: „Duch Chrystusowy”, Duch Święty. Każdy poszczególny wierny jest komórką tej jedności życiowej, jest członkiem tego ciała.

Niemiecki teolog dotyka tutaj bardzo ważnego problemu: podmiotowości liturgii. Próbuje tutaj uniknąć z jednej strony myślenia poza-wspólnotowego (czyli: Msza w swojej istocie to coś, co dzieje się autonomicznie, niezależnie od uczestników), a z drugiej redukcjonistycznego – ograniczającego „dzianie się” liturgii tylko do wspólnoty. Trudno jednak nie zauważyć, że takie postawienie kwestii odsuwa na bok jednostkę, której podmiotowość Guardini pomija. Kluczowa dla jego myślenia metafora państwa – z głęboko zakorzenionym przez XIX w. przeświadczeniem, że jest ono samodzielnym bytem, istniejącym ponad jednostkami. Zauważmy, że tak dzieje się w prawie, jednak w liturgii…? Uczestnicy seminarium zgodnie dostrzegli tu silne tendencji do odpersonalizowania liturgii.

Pytania pierwsze: spróbujmy postawić je za pomocą metafory autora. Czy (poza sferą prawną) mówienie o państwie/Kościele jako podmiocie nie wymaga założenia podmiotowości jednostki? Czy państwo jest w jakimś stopniu „moje” czy wyłącznie ja „należę do państwa”? 

Z tego wynika bardzo dotkliwa trudność. Ona łączy się z ogólniejszą trudnością dotyczącą stosunku jednostki do wspólnoty w ogóle. Wspólnota duchowa, tak, jak każda inna, wymaga od jednostki dwóch warunków. Po pierwsze ofiary: jednostka powinna – jak dalece i jak długo jest ona członkiem wspólnoty – zrezygnować z tego wszystkiego, co w niej byłoby tylko dla niej, a wyłączałaby innych. Jednostka musi się oddać i być z drugimi, musi ofiarować wspólnocie część swojej niezależności i samostanowienia. a potem zadanie: wymaga się od niej, aby przyjęła bogatszą treść życia wspólnoty jako własną, aby się w niej poszerzyła, włączyła ją do swej świadomości, potwierdziła i wypełniła.

(…) Jednostka musi zrezygnować z myślenia swoimi torami, chodzenia swoimi drogami. Ma postępować za zamiarami i drogami liturgii. Musi oddać jej swoją autonomię; modlić się wspólnie, zamiast samemu decydować o modlitwie; słuchać, zamiast dowoli sobą decydować; dostosować się do porządku, zamiast postępować według własnej woli. Następnie zadaniem jednostki jest „realizować” liturgiczny świat idei [podkr. moje – MK]. Człowiek musi wyjść ze swego zwykłego kręgu myślenia i przyswoić sobie daleko bogatszy, obszerniejszy świat ducha, musi wyjść poza swoje osobiste cele i przyjąć wychowawcze cele wielkiej liturgicznej wspólnoty ludzkiej [podkr. moje – MK]. z tego wynika samo przez się, że on musi brać udział w ćwiczeniach, które nie odpowiadają odczuwanym właśnie przez niego specjalnym potrzebom, że musi prosić o rzeczy, które go bezpośrednio nie dotyczą; przyjmować jako swoje i przedstawiać Bogu w modlitwach sprawy, które są mu dalekie, a tylko są uwarunkowane potrzebami wspólnoty; musi także (to jest nieuniknione przy tak bogato rozwiniętym splocie modlitw, czynności i obrazów) iść za zdarzeniami, których on w ich właściwym sensie nie rozumie lub rozumie niecałkowicie.

Konsekwencji metafory ciąg dalszy – ducha tego fragmentu dobrze oddaje hasło: „nie pytaj, co państwo może zrobić dla ciebie, ale co Ty możesz zrobić dla państwa!”. Potrzeby „ja” nie są potrzebami liturgii, natomiast ma ono obowiązek je uwewnętrznić. Ale zatem dla kogo właściwie jest liturgia, to znaczy: komu jest podarowana? Czy wyłącznie bezosobowej wspólnocie jako całości? i – skoro żadna jednostka nie może mieć własnych potrzeb, to za kogo właściwie się modlić? Czy nie kryje się tu niebezpieczeństwo, że będzie to Bliźni abstrakcyjny: abstrakcyjni Duchowni, Cierpiący, Zmarli itd. Oczywiście, jak to przenikliwie wskazali uczestnicy seminarium, może także istnieć druga skrajność – że modlitwa wiernych stanie się miejscem załatwiania osobistych interesów.

Dwa podkreślone fragmenty ujawniają idealizm Guardiniego (pierwszy cytat mógłby pochodzić z Platona, a drugi z pism Hegla). Nawet gdy jestem świadomie obecny, „ta prawdziwa” liturgia dzieje się gdzie indziej, a ja dopiero do niej dorastam (stąd wyobrażenie jej jako procesu wychowawczego). Co więcej, świadomość indywidualna jest tu wyraźnie niewskazana. Paradoksalnie: „ja” osiąga „poziom liturgii” wtedy, gdy już go nie będzie. Liturgia jest w istocie doskonała, skończona, dokonana i zamknięta (czyli można zakładać, że ma kształt kuli…), a jednostka nie może jej nic dodać. Koncepcja Guardiniego napotyka tu jednak na istotny problem: skąd bierze się „bogactwo modlitw, czynności i obrazów” liturgii? Czy obojętne jest dla niej to, że różnimy się wyglądem, barwą głosu, charakterem… – a każdego z nas można by zastąpić uniwersalnym „człowiekiem liturgicznym”?

Pytania drugie: Czyje potrzeby ma ujawniać przez Bogiem liturgia – czy chodzi o swego rodzaju „interes państwa” (który pozostaje czymś oddzielnym od potrzeb indywiduów)? Dalej: skoro „ja” ma się otworzyć na bogactwo treści, to skąd biorą się one w życiu wspólnoty? i czy na pewno liturgii wystarczy jeden, obiektywny „człowiek liturgiczny” (oczywiście w odpowiedniej ilości)?

(…) wspólnota liturgiczna, jakkolwiek jest ona pełna i szczera, jednak trzyma się z dala od bezpodstawnego samowyrzeczenia. Dążeniu skierowanemu  ku wspólnocie przeciwstawia się inne potężne dążenie, które czuwa nad tym, by były zachowane określone granice. Jednostka jest członkiem całości, ale nie tylko członkiem; ona nie rozpływa się w całości [podkr. – MK]. Jest w nią włączona, ale tak, że całkowicie zostaje tym czym jest — samodzielną, autonomiczną osobowością. To znajduje swój wyraz szczególnie w tym, że połączenie członków między sobą nie idzie bezpośrednio od jednego człowieka do drugiego. Ono dokonuje się przez to, że wszyscy są skierowani do tego samego celu i duchowo spoczywają w tym samym ostatecznym punkcie: w Bogu, w tej samej wierze, ofierze i sakramentach. Bardzo rzadkie są w liturgii przypadki, w których wezwanie i odpowiedź, jakiś gest czy czynność skierowane są bezpośrednio od jednego człowieka wspólnoty liturgicznej do drugiego, a jeśli one istnieją, to jest rzeczą niezwykle pouczającą stwierdzenie, jak one powściągliwe. Obowiązują tu ścisłe przepisy. Nigdy jednostka nie jest wciągnięta w zbyt daleko idący kontakt z innymi. Stale decyzja jest tu pozostawiona jednostce, jak dalece ona szuka duchowo kontaktu w Tym, który jest dla obydwu jednostek wspólny, w znajdującym się poza nimi Bogu.

Guardini sam usiłuje bronić się przed naszymi zarzutami. Czy skutecznie? Wyraźnie kontynuuje „linię prawniczą”: nie ma bezpośredniego odniesienia między uczestnikami liturgii – jest ono zawsze zapośredniczone przez czynnik obiektywny (prawo/Bóg), w ramach którego jednostka może wchodzić w interakcje z innymi. Reszta, z punktu widzenia obrzędu, jest nieistotna. Czy to dobry sposób na „samodzielność i autonomię w liturgii”? Jedynie przy bardzo zredukowanej antropologii – trudno oddzielić w człowieku to, kim jest, np. od tego, w jakie relacje wchodzi czy jego osobistych dążeń i odniesień, nie mówiąc już o uczuciach. Czy mogę uznawać się za autonomicznego, gdy poza nawiasem liturgii umieszcza się to, że osoba siedząca obok to mój przyjaciel/brat/mąż/żona, z którymi łączy mnie odniesienie nie tylko emocjonalne, ale wręcz egzystencjalne?

Pytania trzecie: Czy dostęp do drugiego mam w czasie liturgii tylko poprzez odniesienie do Boga, a reszta moich relacji w niej nie uczestniczy (tzn. czy wobec Boga w Eucharystii mogę być tylko „ja” indywidualnie lub cała wspólnota, natomiast pomijając „komórki” mniejsze od całości)? Dalej, pytanie, którego Guardini nie postawił: skąd liturgia wie, jaki jest „odpowiednio daleko idący kontakt z innymi”? Czy nie jest on w dużej mierze rezultatem naturalnych ludzkich interakcji, które też w liturgii mają swoje miejsce?

I na koniec jeszcze jedno pytanie, postawione dość przewrotnie i bez prostej odpowiedzi – czy to w twarzy Boga odnajduję człowieka, czy w człowieku oblicze Boga?

Michał Koza


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także