Najpierw widzę Pomnik Dzieci Głogowskich. Najintensywniejsze wspomnienie spacerów z Babcią. Ciałka wyciekające w bezładzie z marmurowej bryły. Potem te plakaty z dziećmi przebranymi za misia pandę, bałwanka i coś tam jeszcze… Z numerem telefonu: Jakbyś znał maltretowane dziecko, dzwoń. A potem widzę niebieski, niebieski, niebieski. Zabiorą nam dzieci, jak się dowiedzą, że je ochrzciliśmy. Jeśli tylko dotrze do nich, co to tak naprawdę znaczy.
„Przez zanurzenie w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa” – usłyszeliśmy w trakcie obrzędu sakramentu chrztu. Zwykle pamięta się tylko to ostatnie, zmartwychwstanie i szlus. Jak cudownie być chrześcijaninem. Zanurzenie w śmierci Chrystusa umyka uwadze w sposób doskonały. A potem chuchamy i dmuchamy, uczymy, jak siebie chronić, jak się dostosowywać, jak nie odstawać od grupy i być zaradnym w życiu. Jak nie polec, nie zginąć, nic nie stracić w tym jedynym dostępnym świecie. Nie krzyczymy, nie bijemy, nie zakazujemy i nie nakładamy ciężarów, odsuwamy od trosk i zmartwień. Sami zamieniamy się w wielbłądy, żeby tylko nie odczuły, że są inne od pozostałych, że czegoś im brakuje albo mają gorsze. I modlimy się gorąco o niebo dla nich już tu na ziemi. I żeby nie chorowały, a najlepiej, żeby nigdy w życiu nic ich nie bolało i żeby nie znały łez, straty, wyrzeczenia ani poświęcenia.
Kiedyś usłyszałam, że nie należy dzieciom dawkować słodyczy (np. raz w tygodniu, w ustalony konkretny dzień), bo to prowadzi do uzależnienia i np. bulimii w finale. Lepiej dawać codziennie niewielkie ilości. Żeby nie czekało, nie marzyło, nie traktowało jak nagrody. I przesunął mi się przed oczami szpaler świętych – potencjalnych bulimików i anorektyczek. Alkoholików chwały Bożej. Ludzi może i łakomych, ale z żelazną wolą i charakterem. I o ten wybór mi chodzi – lepsza święta bulimiczka z niezłomną wolą czy wydelikacone duchowe chuchro, które padnie przed pierwszą demonstracją zła albo niechęci świata? Jakże chętniej rzucamy się, by zmieniać świat na lepsze, niż hartować dzieci do prawdziwej walki, w której tak po ludzku muszą polec, prędzej czy później. Muszą przegrać, by wygrać o wiele więcej. I gdy przyglądam się realiom wokół, to sądzę, że one przegrać będą musiały o wiele, wiele więcej niż moje pokolenie czy moich rodziców. Choć nagroda ta sama – wierność Chrystusowi i zbawienie.
Więc trzeba rzucić nasze dzieci na głęboką wodę. Nauczyć miłości na śmierć i życie, a nie do granic wskazanych przez WHO. Modlić się o zbawienie po śmierci, ale i ćwiczyć charakter, by za życia nie uciekły od krzyża. By umiały przylgnąć do niego i odnaleźć w nim radość i szczęście. Ale IM tego nie mówcie, Państwo, bo oswoją nam dzieci cukierkami, a potem wpuszczą w system edukacji, który zrobi z nich w pełni sterowalnych idiotów, nie tkniętych cierpieniem większym niż przegrana narodowej reprezentacji w mistrzostwach świata.