Dzięki Bogu

Całą rodziną do kościoła. Trochę nerwowo, bo późno. Msza tuż-tuż. I dzieci. Wózek, za rączkę, na barana. Z nadmiaru radości wzbiera zniecierpliwienie. I gdy tak spieszymy, kilkadziesiąt metrów przed nami obrywa się wielka gałąź. Leci z wysoka i ostentacyjnie roztrzaskuje się na chodniku i przydrożnym samochodzie. Przeklęte topole!

Przystajemy. Ani iść, ani nie iść. Okrążamy wreszcie potłuczone miejsce i zakres drzew − środkiem ulicy. No i już kościół. Msza zaczęta. Jeden ze stojących u wejścia do kościoła mężczyzn z nieznacznie złożonymi rękoma idzie sprawdzić, czy samochód cały. Wraca spokojny, znać, że pojazd bez większych urazów.

Tymczasem robi się coraz chłodniej. Wiatr zamierza się na zdrowie córek. Zwłaszcza najmłodszej, śpiącej w wózku, bo nie było już dla niego miejsca. W kruchcie ni w żadnej z naw bocznych.

Wracamy upchani z sąsiadami w jednym samochodzie. Niedziela w zenicie, choć pochmurno, deszczowo.

Ale zaraz. Jak to się stało, że spadła gałąź? Nie było jeszcze wtedy wiatru. Nic jej ku ziemi na siłę nie ciągnęło. Oberwała się i już. Bez naszej woli i starania. No i Opatrzność. Kilkadziesiąt metrów Opatrzności. Bo zabrakło jedynie minuty, żeby z Opatrznością się wyminąć. By Opatrzność zamieniła się w okrutny, ślepy los. Jeszcze parę chwil i wdzięczność ocalenia zamieniłaby się w nieszczęście. Oto jak w dziękczynieniu tkwi zalążek złorzeczenia.

I jeszcze ten facet, co poszedł w czasie Mszy na oględziny auta. Czy nie jest godzien pożałowania? Ja bym nie poszedł! Przemęczyłbym się z godnością do błogosławieństwa i dopiero pobiegł szacować straty. Ho, ho! Zdecydowanie więc, z nas dwóch to ja wychodzę obronną ręką, wykazując większą wspaniałomyślność. Ostatecznie dobrze się czuję z tym, że nie mój samochód to spotkało.

I jeszcze ten wiatr. Czy mógł zaszkodzić zdrowiu kogoś, kto pozostawał uczestnikiem Eucharystii? Też mi ludowa magia skojarzeń. Oczywiście, że tak. W końcu co ma Msza do brzydkiej pogody? Ich jednoczesność narzuciła się w rytm całego świata, co chwila na nowo wyrzucanego na nasz brzeg i układającego się w najdrobniejszych szczegółach bezwzględnie tak, a nie inaczej.

Czy mi się też wydawało, czy słyszałem z własnych ust „Dzięki Bogu”? Obłudniku! Myślisz, że dostał ci się łut boskiego szczęścia? Że masz prawo Jego działaniem i obecnością uzasadniać każdą tutejszą sytuację? Czy nie wiesz, że „Dzięki Bogu” ma swój rewers w postaci złych zdarzeń, których nie uniknięto?

A skoro Bóg nie jest jedynie bogiem wszelkiej pomyślności, skoro nie jest tylko rozdawcą i gwarantem szczęśliwych trafów i cudowności, wdzięczność to niemiłosierne wobec Niego zobowiązanie.

Tymczasem luksus pozostawania przy życiu, do tego − tfu, tfu − w dobrym zdrowiu, pozwala na rychłe zapomnienie o spadających gałęziach i innych niedogodnościach świata sprzed kilku godzin. Jesteśmy w domu. Popołudnie nieznacznie dobiega końca. A jutro już poniedziałek. Jak gdyby nigdy nic.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.