Gnostycy i lefebryści czyli o pewnej sprzeczności

Po takim tytule można by się spodziewać nie wiadomo czego. A to będzie tylko kilka nieuczesanych refleksji po lekturze pewnej książki. Chodzi o pracę profesora z University of Washington, Michaela Allena Williamsa, pt. „Rethinking 'Gnosticism'. An Argument for Dismantling a Dubious Category” (Princeton 1996).

Książka nie jest ani o lefebrystach, ani o współczesnym katolicyzmie, ale o starożytnym gnostycyzmie, a dokładniej o tym, żeby (i dlaczego) odejść od używania kategorii gnostycyzmu w badaniach nad historią późnoantycznej religijności. Nie będę wchodził w szczegóły wywodów zawartych w książce, pewnie mało interesujące dla osób, które się tymi kwestiami nie zajmują (tym, którzy się zajmują, a książki nie znają, serdecznie ją polecam). Dla moich tu dywagacji ważny jest jeden jej aspekt czy wymiar.

Mianowicie autor, "rozmontowując" poszczególne składowe kategorii gnostycyzmu (antykosmizm, rewolucyjny i alienacyjny charakter, antysomatyzm, operującą na ekstremach etykę, itd.) i pokazując, że większość z nich jest nieaplikowalna do sporej części źródeł, zwyczajowo określanych jako "gnostyckie", odwołuje się do socjologicznych modeli teoretycznych Rodneya Starka i Williama Bainbridge’a (jeśli czytają to jacyś religioznawcy po UJ to powinni teraz westchnąć i pokiwać głową). Znowu nie wchodząc w szczegóły, wystarczy powiedzieć, że jednym z głównych parametrów, które Williams zapożycza z tej teorii i używa dla własnych celów jest kategoria napięcia pomiędzy daną grupą religijną a jej społecznym środowiskiem, czy to np. macierzystej tradycji religijnej (kiedy mówimy o zjawisku sekty), czy to społeczeństwa w wymiarze szerszym.

Stosując ten parametr przy analizie materiału źródłowego Williams dochodzi do ciekawych wniosków. Otóż dominującym obrazem "gnostyka" (niekoniecznie wczesnochrześcijańskiego heretyka, bo zjawisko określane powszechnie jako "gnostycyzm" nie zamyka się bynajmniej w obrębie tradycji chrześcijańskiej), utrwalonym silnie przez uczonych tej miary co Hans Jonas, jest ktoś w typie rewolucjonisty, alienata, skandalisty, radykalnego ascety albo wręcz przeciwnie – pozbawionego zahamowań libertyna, itd.  "Gnostycy" zatem to grupa(y) pozostające w silnym napięciu, nie tylko w stosunku do grup chrześcijan odwołujących się do ciągłej  tradycji przekazu apostolskiego, ale też w stosunku w ogóle do ówczesnych społeczeństw. Miałoby tu chodzić generalnie o permanentny i odnawiany ciagle konflikt systemów wartości, światopoglądów i etycznej praktyki.

W świetle analizy Williamsa sprawa jawi się jako bardziej skomplikowana i przynajmniej w niektórych punktach, jako dokładnie przeciwna. Po pierwsze wydobywa jako coś dużo bardziej znaczącego, niż to wcześniej zauważano, że chrześcijańscy polemiści antyheretyccy stosunkowo często wysuwają w stosunku do "gnostyków" zarzut zbyt daleko idącego (z)redukowania napięcia w relacjach ze "światem". Po drugie pokazuje, że faktycznie daje się przynajmniej sporą część źródeł "gnostyckich" odczytać w kategoriach wysiłku w kierunku socjokulturowej adaptacji w społeczeństwie grecko-rzymskim, a nie nihilistycznej i wywrotowej jego negacji. Ujmując to w jedną, oczywiście dość grubo szytą formułę, można by powiedzieć, że z tego punktu widzenia jednym z zasadniczych elementów tła konfliktów i sporów pomiędzy chrześcijanami "niegnostykami" i "gnostyckimi heretykami" (czyli chrześcijańskimi gnostykami), jakie miały miejsce w ciągu pierwszych trzech wieków był/mógł być problem napięcia w relacjach ze "światem", przy czym tendencja heretycka polegała, przynajmniej w pewnej mierze, na jego redukcji.

Rozpisałem się nadmiernie, ale musiałem jakoś opisać podstawy tej ścieżki asocjacyjnej, która doprowadziła mnie od sporów z "gnostykami" do lefebrystów. A tak naprawdę nie tyle do lefebrystów co szerzej, do współczesnego, posoborowego katolicyzmu i pewnego zauważalnego w nim paradoksu. Choć może lepiej byłoby mówić po prostu o sprzeczności, w takim znaczeniu jak w piosence Jacka Kaczmarskiego, /Według Gombrowicza narodu polskiego obrażanie/: „Chrystusem był i Rzymianinem / i w tej sprzeczności żył i wyżył“.

Na czym polega owa sprzeczność? Nie ulega wątpliwości, że okres posoborowy upływa z jednej strony pod hasłem „powrotu do źródeł“, a z drugiej pod znakiem postulatu konieczności ciągłego podejmowania na nowo problemu stosunku Kościoła do "świata", z silną predylekcją do „otwarcia“ na niego, „brania go pod uwagę“, „odpowiadania na jego potrzeby“ itp. Oba te wymiary życia Kościoła po Vaticanum II obejmują oczywiście ogromną różnorodność złożonych postaw, nurtów czy podejść (częściowo bardzo pozytywnych, jak choćby twórczy ferment wywołany odkryciem na nowo myśli patrystycznej), dlatego wykrywanie tu jakiejś ogólnej i wszechogarniającej struktury zawsze będzie pewnym „socjologicznym“ uproszczeniem. Niemniej wydaje mi się, że mając tę świadomość można się pokusić o jej wskazanie.

Zasadniczym wymiarem wspomnianej sprzeczności jest to, że hasło „powrotu do źródeł“ nie wygenerowało, jak się zdaje, postulatu zaostrzenia napięcia pomiędzy Kościołem a „światem“, jego wartościami, mitologiami, filozofiami, idolami, mentalnością, etyką itd. Mało tego, całkiem spokojnie współistniało i współistnieje z hasłem otwarcia na „świat“ i jego realizacją. Mało tego, niech mnie ktoś poprawi jeśli się mylę, ale miejscami stanowiło ideologiczną podbudowę dla tego otwarcia, a przynajmniej dla dekonstrukcji tożsamościowych granic, jakie Kościół w ciągu wieków wytworzył.

Zboczenie liturgiczne każe mi oczywiście w pierwszym rzędzie wskazać na ten fundamentalny aspekt życia Kościoła. On też, a może nawet przede wszystkim, padł ofiarą sprzecznego myślenia, łączącego „powrót do źródeł“ z „otwarciem na świat“. Zmiany w liturgii poszły przecież w stronę jej „demokratyzacji“, ogólnodostępności m.in. dlatego, że odpowiadało to wyobrażeniu o pierwszych chrześcijanach, o ich żywym, radosnym, zaangażowanym i osobistym uczestnictwie w zgromadzeniach eucharystycznych, których struktura była prosta, częściowo improwizowana, nieobciążona bagażem prawnych ograniczeń i tradycji. Tyle, że gdzieś po drodze umknął pewien zasadniczy aspekt wczesnochrześcijańskiej liturgii (jeden z nielicznych, co do których możemy mieć jaką taką pewność): jej misteryjny, inicjacyjny charakter, fakt, że źródłowo nie była ona dla wszystkich. Jako taka stanowiła – nawet wówczas, kiedy w swojej wewnętrznej strukturze zawierała jakąś dozę nieokreśloności (Justynowe: „przełożony […] zanosi modlitwy i dziękczynienie ile tylko może“) – granicę pomiędzy Kościołem a „światem“, była jednym z faktorów separacji chrześcijan. O tym ci, którzy podeszli do liturgii z jednej strony archelogicznie a z drugiej z pozycji postulatu jej adaptacji do domniemanych potrzeb współczesnego człowieka zasadniczo zapomnieli. Tymczasem wydaje się, że zarówno ów aspekt misteryjno-inicjacyjny, jak i ustanawiania granic (już niekoniecznie fizycznych) pomiędzy „wiernymi“ a „światem“ był i jest zakodowany w liturgii tradycyjnej. Aby zatem wygenerować „wczesnochrześcijański“ sposób uczestniczenia w liturgii, nie trzeba było przebudowywać jej struktury, ale odkryć to, co ona do naszych czasów przechowała.

Dlaczego „gnostycy i lefebryści“? Cóż, w świetle rozważań Williamsa, można by powiedzieć, że w jakiejś mierze to właśnie lefebryści najpełniej zrealizowali postulat „powrotu do źródeł“, my zaś, zatroskani o relację ze światem, lądujemy na podobnej pozycji jak niektórzy williamsowscy gnostycy, tj. jako starający się jakoś rozwodnić, rozpuścić napięcie pomiędzy ewangelicznym radykalizmem a wartościami świata. Piszę to oczywiście z pewnym przymrużeniem oka, gdyż ujęcie w taki prosty binaryzm całego posoborowego życia Kościoła byłoby bezsensownym uproszczeniem. Niemniej wydaje się, że warto sobie przedstawić przed oczy ten choćby i oparty na uproszczeniu i nie obejmujący całości – paradoks, aby uczulić się na używanie hasłą „powrotu do źródeł“ jako narzędzia dekonstrukcji czy odrzucenia tradycji.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.