Historia bez końca

 Przeczytałam kiedyś: „Mów o tym, co przeżyte, a nie tylko wyuczone”. Dlatego katecheza przygotowująca na Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny w moim wydaniu to prawdziwa historia. O życiu i Życiu. O tym, że miłość jest silniejsza niż śmierć. I o tym, o czym mówił Benedykt XVI: "Kto wierzy, nigdy nie jest sam".

Maciek zmarł w 2005 roku. Byłam wtedy przerażoną ogromem trudnych, teologicznych definicji studentką pierwszego roku. Nie miałam pojęcia, że kiedyś zostanę katechetą i że komukolwiek będę musiała tłumaczyć dlaczego warto modlić się za zmarłych, albo czym jest "świętych obcowanie".  Wtedy umiałam tylko powtarzać jak zmarły przed niespełna dwoma tygodniami Przemysław Gintrowski: „Coś być musi, do cholery, za zakrętem”.  

Moje „spotkanie” z Maćkiem spisałam w rok po jego śmierci. To długa historia. A właściwie historia bez końca.  

Cała moja wiedza o Tobie to tylko strzępy opowieści, jeden wycinek prasowy i kazanie wygłoszone na Twoim pogrzebie. Próbuję z tych skrawków skleić Twoją twarz. Nie widziałam jej. Nie zdążyłam. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. A mimo to wierzę, że się spotkaliśmy. I to nie raz. Znasz moje imię, prawda?

Pamiętam kiedy ja poznałam Twoje. To była Msza roratnia dla dzieci. Nigdy nie zwracałam zbytniej uwagi na intencje mszalne, czasem wylatywały mi z pamięci jeszcze w trakcie sprawowanej Eucharystii. Ale tej nigdy nie zapomnę - “o cud dla Maćka” - tak to sformułował kapłan przy ołtarzu. A mnie się wydawało jakbym słyszała trochę inne słowa - “Jestem Maciek. Potrzebuję twojej modlitwy”. A Msza stała się inna niż wszystkie. Jakbym Ci odpowiedziała: “A ja jestem Gosia. I pomodlę się”. Nie wiedziałam ani kim jesteś, ani o jaki cud chodzi, nie znałam Cię. I choć kompletnie nie rozumiałam co się ze mną dzieje i zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, liczyło się jedno – modlitwa. Dopiero potem dowiedziałam się o Twojej chorobie. Stopniowo docierały do mnie informacje, że jest lepiej, lub gorzej. Czasem opowiadano mi o Tobie coś więcej – że chodzisz do tej samej szkoły, którą ja skończyłam kilka lat wcześniej, że jesteś dobry i dzielny. Sama nie pytałam wiele. Bo po co? Wiedziałam i czułam jedno-Bóg Cię kocha w Twoim bólu. Ilekroć przyszło mi to do głowy zaczynałam modlitwę. Myślę dziś, że modlić się za kogoś to być jak ten Samarytanin z przypowieści. Nie pytać kto, co, jak i dlaczego – po prostu dotknąć rany, a potem jeszcze wziąć za tego kogoś odpowiedzialność. Dlatego nie da się modlić za kogoś tylko jeden raz. Jak się modlić, to już zawsze. I modliłam się. Często nocą. Lubiłam patrzeć na gwiazdy. Próbowałam wejść w tajemnicę Twojego cierpienia. Chciałam zrozumieć, że wszechmoc Boża nie polega na tym, by to cierpienie usunąć. Boża wszechmoc to wszechmoc miłości, by współcierpieć z człowiekiem.   

Wiadomość o Twojej śmierci była dla mnie szokiem. Przecież było już dobrze. Tyle modlitw o życie i zdrowie i co? Dziś wiem, że w takich momentach nie da się robić nic na siłę, bo człowiek jeszcze bardziej zapiera się nogami przed Panem Bogiem. Wiesz, Maćku, niektórzy myślą, że “jest mi łatwiej” bo studiuję teologię, bo uczę się z mądrych książek o Bogu. Ale nawet egzamin z metafizyki zdany na piątkę niczego nie ułatwia. Przecież i Jezus płakał nad Łazarzem, którego miał wskrzesić. A może bardziej płakał nad tym, że na świecie ciągle jeszcze sroży się śmierć, której Bóg nie stworzył, która jest absurdem, owocem grzechu, która niszczy Jego umiłowane dzieci, wobec której ludzie pozostają bezradni? Strata to strata. Ból to ból i żadna pociecha do tego bólu nie dorasta. Nie da się tego schować za definicjami katechizmowymi. W tamtym czasie, bezpośrednio po Twojej śmierci, umiałam tylko powtarzać: “Boże mój Boże, życia nie da się zmieścić w życiu”. Często rozłożone pytająco ręce zamieniały się w zaciśnięte pięści – sadzałam brutalnie Boga na ławie oskarżonych i natrętnymi pytaniami “dlaczego” domagałam się wyjaśnień. Skoro chorują i umierają ludzie tacy jak Ty to znaczy, że świat się zepsuł, zdziczał... Jak się chce dla kogoś jak najlepiej używa się czasem zwrotu “przychylić nieba”. Przecież ja chciałam Ci dać skrawek nieba...ale nie mogłam dosięgnąć.

Musiało trochę minąć, zanim sobie przypomniałam, że przecież na początku zawsze jest Bóg. Jeśli wszystko zaczyna się myślą i sensem Bożym, to nie można iść w złym kierunku. I że tą śmiercią niebo otworzyło bramy. Ty nie umarłeś, Ty narodziłeś się dla nieba. Przecież Bóg nigdy nie “odwołuje”, lecz zawsze “powołuje”. Daje nam podwójne narodziny – ziemskie i niebieskie. Zrozumiałam, że moje nocne modlitwy zostały wysłuchane. Nie musiałam sięgać, niebo samo zeszło. A modlitwy pod gwiazdami były jak ta stara piosenka - “a nocą zasieję gwiazdy, co ich nazrywałem, by wzeszło niebo dla Ciebie”. Trudno to pojąć, bo Bóg przerasta nasze rozumowanie. Nawet Mesjasz przyszedł niepodobny do tego, na jakiego czekano: urodził się w zwykłej stajni, jako bezradne dziecko, stał się tułaczem na wygnaniu, otaczał się biedakami, mówił o królestwie niewidzialnym, opierającym się na miłości i dobroci, a nie przemocy, wojsku i policji. Żeby na takiego Mesjasza czekać i takiego uznać w swoim życiu trzeba się oderwać od tego co zewnętrzne i powierzchowne i ufać Bogu. Ufać naprawdę. Ty to potrafiłeś. Ufałeś nawet wtedy, gdy życie zaczęło Cię przybijać tępymi gwoździami do krzyża choroby. Wiedziałeś, że cierpienie fizyczne się znosi, a duchowe się wybiera. Czy to dlatego nigdy nie mówiłeś, że gwoździe Ci doskwierają?

W końcówce marca, w pierwszą rocznicę śmierci, urwałam się z teologii fundamentalnej i wsiadłam w pociąg, by dojechać na Mszę za Ciebie. Kompletnie mnie nie obchodziło, że jadę tylko na parę godzin, że następnego dnia mam zajęcia od rana i na pewno spóźnię się po raz kolejny na archeologię biblijną, że będę zmęczona. Moja współlokatorka z akademika zapytała mnie: “Po co jedziesz do domu w środku tygodnia? Oszalałaś?” Odpowiedziałam: “Jadę na Mszę za Maćka, umarł rok temu.” “A kto to? Dobrze go znałaś?” Zbiła mnie z tropu. Ja chyba naprawdę oszalałam! Przecież ja go nie znam! Jechałam w pociągu i pytałam Boga: Czy można przywiązać się do obcego człowieka? I przypomniały mi się słowa Credo. Już nie obcy, skoro powtarzam “wierzę w świętych obcowanie”. Nie obcy, skoro jest komunia w Duchu. Nie obcy, skoro dajemy to, co otrzymujemy. Communio sanctorum (wspólnota świętych), jak uczą moje podręczniki, ponadnaturalne zjednoczenie Kościoła na ziemi, w czyśćcu i w niebie zobowiązuje do wzajemnej miłości żywych w stosunku do zmarłych. I miłość ta wyraża się w świadczeniu pomocy ze strony zbawionych w niebie i zobowiązuje do wstawiennictwa za żywych wspólnoty świętych. To taka wzajemna wymiana darów między ziemią a niebem, bo Kościół zmaga się w walce o świętość korzystając z zasług wszystkich. A kim są święci? To Ci którzy nie przeszkadzali Panu Bogu działać w ich życiu. Ty nie przeszkadzałeś. Gdybym miała określić świętych obcowanie jednym, zwykłym zdaniem, napisałabym po prostu, że to wyraz tego, że od śmierci silniejsza jest miłość. Przypomina mi to 16-letniego Arka z hospicjum św. Łazarza w Krakowie. Też miał raka. Napisał list do rodziców, który mieli dostać, kiedy on umrze. Przeczytał mi fragment: “Odległość, przestrzeń, inny wymiar nie sprawia, że coś przestaje istnieć. Nie trzeba widzieć i dotykać, by coś było. To jest tak, jak wy jesteście ze sobą, nawet kiedy jedno jest w pracy, a drugie w domu. Nie martwcie się. Odpoczywam i jestem szczęśliwy”. A co z komunią w Duchu? Czym jest? Moja bardzo prosta definicja – Bóg, człowiek i tęsknota. Tęsknota niewyobrażalna, która czasem obdarza darem błogosławionych łez. Tęsknota pchająca do wspólnoty wiary w której nikt nie jest anonimem. I w  niebie i na ziemi. Więc Ty znasz mnie, a ja znam Ciebie.

Maćku, dobrze wiedziałeś, że życie to akrobacja i to czasem karkołomna. Wiedziałeś, że bez miłości i nadziei nie sposób wykonać najważniejszego salta. A Ty je wykonałeś profesjonalnie. Tak profesjonalnie, że nauczyłeś mnie, że miłość trwa dłużej niż jedno życie. Odwiedzaj mnie czasem w sercu. Gdybyś mnie zastał śpiącą nie wahaj się mnie obudzić. Zostawiłeś mi zobowiązanie – żyj tak, jakbyś żyła za nas oboje. Nie zawiodę Cię. 

Gdy już opowiem na katechezie historię o Maćku, nie zapisuję na tablicy żadnych mądrych definicji i nie zmuszam do, i tak w tych warunkach sztucznej, radości ze  zmartwychwstania i życia wiecznego. Rozdaję uczniom karteczki, na których każdy z nich (ja też) zapisuje imię szczególnie sobie bliskiej osoby zmarłej. Potem wymieniamy się tymi karteczkami między sobą i umawiamy na modlitwę 1 i 2 listopada  w intencji tego, kogo otrzymało się w wymianie. Co ciekawe, wymieniają się wszyscy, nawet ci, którzy od września do czerwca włącznie przekonują mnie, że Pan Bóg ich nie interesuje.

I tak, stojąc nad grobami „swoich” zmarłych, modliłam się za wielu bliskich zmarłych moich uczniów: rodziców, dziadków, rodzeństwo, kolegów. A nawet za tragicznie zmarłego polskiego hip-hopowego producenta, który dla mojej młodzieży był idolem. A moi uczniowie, stojąc nad grobami „swoich” zmarłych,  wspominali osoby, które odeszły z mojego życia. 

Przez tę wymianę nagle wszyscy stali się swoi. Sami swoi. Zobaczyliśmy, ile mamy wspólnego: poczucie utraty, tęsknotę, ból, nadzieję, miłość. I wiarę, że łączy nas wszystkich jedna i ta sama historia – historia bez końca.

Ostatnio na lekcji uczniowie zapytali mnie: Proszę pani, a w tym roku też możemy się tak wymienić? 

http://www.youtube.com/watch?v=Fb8kYgCcyIA

 Przeczytałam kiedyś: „Mów o tym, co przeżyte, a nie tylko wyuczone”. Dlatego katecheza przygotowująca na Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny w moim wydaniu to prawdziwa historia. O życiu i Życiu. O tym, że miłość jest silniejsza niż śmierć. I o tym, o czym mówił Benedykt XVI: "Kto wierzy, nigdy nie jest sam".

Maciek zmarł w 2005 roku. Byłam wtedy przerażoną ogromem trudnych, teologicznych definicji studentką pierwszego roku. Nie miałam pojęcia, że kiedyś zostanę katechetą i że komukolwiek będę musiała tłumaczyć dlaczego warto modlić się za zmarłych, albo czym jest "świętych obcowanie".  Wtedy umiałam tylko powtarzać jak zmarły przed niespełna dwoma tygodniami Przemysław Gintrowski: „Coś być musi, do cholery, za zakrętem”.  

Moje „spotkanie” z Maćkiem spisałam w rok po jego śmierci. To długa historia. A właściwie historia bez końca.  

Cała moja wiedza o Tobie to tylko strzępy opowieści, jeden wycinek prasowy i kazanie wygłoszone na Twoim pogrzebie. Próbuję z tych skrawków skleić Twoją twarz. Nie widziałam jej. Nie zdążyłam. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. A mimo to wierzę, że się spotkaliśmy. I to nie raz. Znasz moje imię, prawda?

Pamiętam kiedy ja poznałam Twoje. To była Msza roratnia dla dzieci. Nigdy nie zwracałam zbytniej uwagi na intencje mszalne, czasem wylatywały mi z pamięci jeszcze w trakcie sprawowanej Eucharystii. Ale tej nigdy nie zapomnę – “o cud dla Maćka” – tak to sformułował kapłan przy ołtarzu. A mnie się wydawało jakbym słyszała trochę inne słowa – “Jestem Maciek. Potrzebuję twojej modlitwy”. A Msza stała się inna niż wszystkie. Jakbym Ci odpowiedziała: “A ja jestem Gosia. I pomodlę się”. Nie wiedziałam ani kim jesteś, ani o jaki cud chodzi, nie znałam Cię. I choć kompletnie nie rozumiałam co się ze mną dzieje i zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, liczyło się jedno – modlitwa. Dopiero potem dowiedziałam się o Twojej chorobie. Stopniowo docierały do mnie informacje, że jest lepiej, lub gorzej. Czasem opowiadano mi o Tobie coś więcej – że chodzisz do tej samej szkoły, którą ja skończyłam kilka lat wcześniej, że jesteś dobry i dzielny. Sama nie pytałam wiele. Bo po co? Wiedziałam i czułam jedno-Bóg Cię kocha w Twoim bólu. Ilekroć przyszło mi to do głowy zaczynałam modlitwę. Myślę dziś, że modlić się za kogoś to być jak ten Samarytanin z przypowieści. Nie pytać kto, co, jak i dlaczego – po prostu dotknąć rany, a potem jeszcze wziąć za tego kogoś odpowiedzialność. Dlatego nie da się modlić za kogoś tylko jeden raz. Jak się modlić, to już zawsze. I modliłam się. Często nocą. Lubiłam patrzeć na gwiazdy. Próbowałam wejść w tajemnicę Twojego cierpienia. Chciałam zrozumieć, że wszechmoc Boża nie polega na tym, by to cierpienie usunąć. Boża wszechmoc to wszechmoc miłości, by współcierpieć z człowiekiem.   

Wiadomość o Twojej śmierci była dla mnie szokiem. Przecież było już dobrze. Tyle modlitw o życie i zdrowie i co? Dziś wiem, że w takich momentach nie da się robić nic na siłę, bo człowiek jeszcze bardziej zapiera się nogami przed Panem Bogiem. Wiesz, Maćku, niektórzy myślą, że “jest mi łatwiej” bo studiuję teologię, bo uczę się z mądrych książek o Bogu. Ale nawet egzamin z metafizyki zdany na piątkę niczego nie ułatwia. Przecież i Jezus płakał nad Łazarzem, którego miał wskrzesić. A może bardziej płakał nad tym, że na świecie ciągle jeszcze sroży się śmierć, której Bóg nie stworzył, która jest absurdem, owocem grzechu, która niszczy Jego umiłowane dzieci, wobec której ludzie pozostają bezradni? Strata to strata. Ból to ból i żadna pociecha do tego bólu nie dorasta. Nie da się tego schować za definicjami katechizmowymi. W tamtym czasie, bezpośrednio po Twojej śmierci, umiałam tylko powtarzać: “Boże mój Boże, życia nie da się zmieścić w życiu”. Często rozłożone pytająco ręce zamieniały się w zaciśnięte pięści – sadzałam brutalnie Boga na ławie oskarżonych i natrętnymi pytaniami “dlaczego” domagałam się wyjaśnień. Skoro chorują i umierają ludzie tacy jak Ty to znaczy, że świat się zepsuł, zdziczał… Jak się chce dla kogoś jak najlepiej używa się czasem zwrotu “przychylić nieba”. Przecież ja chciałam Ci dać skrawek nieba…ale nie mogłam dosięgnąć.

Musiało trochę minąć, zanim sobie przypomniałam, że przecież na początku zawsze jest Bóg. Jeśli wszystko zaczyna się myślą i sensem Bożym, to nie można iść w złym kierunku. I że tą śmiercią niebo otworzyło bramy. Ty nie umarłeś, Ty narodziłeś się dla nieba. Przecież Bóg nigdy nie “odwołuje”, lecz zawsze “powołuje”. Daje nam podwójne narodziny – ziemskie i niebieskie. Zrozumiałam, że moje nocne modlitwy zostały wysłuchane. Nie musiałam sięgać, niebo samo zeszło. A modlitwy pod gwiazdami były jak ta stara piosenka – “a nocą zasieję gwiazdy, co ich nazrywałem, by wzeszło niebo dla Ciebie”. Trudno to pojąć, bo Bóg przerasta nasze rozumowanie. Nawet Mesjasz przyszedł niepodobny do tego, na jakiego czekano: urodził się w zwykłej stajni, jako bezradne dziecko, stał się tułaczem na wygnaniu, otaczał się biedakami, mówił o królestwie niewidzialnym, opierającym się na miłości i dobroci, a nie przemocy, wojsku i policji. Żeby na takiego Mesjasza czekać i takiego uznać w swoim życiu trzeba się oderwać od tego co zewnętrzne i powierzchowne i ufać Bogu. Ufać naprawdę. Ty to potrafiłeś. Ufałeś nawet wtedy, gdy życie zaczęło Cię przybijać tępymi gwoździami do krzyża choroby. Wiedziałeś, że cierpienie fizyczne się znosi, a duchowe się wybiera. Czy to dlatego nigdy nie mówiłeś, że gwoździe Ci doskwierają?

W końcówce marca, w pierwszą rocznicę śmierci, urwałam się z teologii fundamentalnej i wsiadłam w pociąg, by dojechać na Mszę za Ciebie. Kompletnie mnie nie obchodziło, że jadę tylko na parę godzin, że następnego dnia mam zajęcia od rana i na pewno spóźnię się po raz kolejny na archeologię biblijną, że będę zmęczona. Moja współlokatorka z akademika zapytała mnie: “Po co jedziesz do domu w środku tygodnia? Oszalałaś?” Odpowiedziałam: “Jadę na Mszę za Maćka, umarł rok temu.” “A kto to? Dobrze go znałaś?” Zbiła mnie z tropu. Ja chyba naprawdę oszalałam! Przecież ja go nie znam! Jechałam w pociągu i pytałam Boga: Czy można przywiązać się do obcego człowieka? I przypomniały mi się słowa Credo. Już nie obcy, skoro powtarzam “wierzę w świętych obcowanie”. Nie obcy, skoro jest komunia w Duchu. Nie obcy, skoro dajemy to, co otrzymujemy. Communio sanctorum (wspólnota świętych), jak uczą moje podręczniki, ponadnaturalne zjednoczenie Kościoła na ziemi, w czyśćcu i w niebie zobowiązuje do wzajemnej miłości żywych w stosunku do zmarłych. I miłość ta wyraża się w świadczeniu pomocy ze strony zbawionych w niebie i zobowiązuje do wstawiennictwa za żywych wspólnoty świętych. To taka wzajemna wymiana darów między ziemią a niebem, bo Kościół zmaga się w walce o świętość korzystając z zasług wszystkich. A kim są święci? To Ci którzy nie przeszkadzali Panu Bogu działać w ich życiu. Ty nie przeszkadzałeś. Gdybym miała określić świętych obcowanie jednym, zwykłym zdaniem, napisałabym po prostu, że to wyraz tego, że od śmierci silniejsza jest miłość. Przypomina mi to 16-letniego Arka z hospicjum św. Łazarza w Krakowie. Też miał raka. Napisał list do rodziców, który mieli dostać, kiedy on umrze. Przeczytał mi fragment: “Odległość, przestrzeń, inny wymiar nie sprawia, że coś przestaje istnieć. Nie trzeba widzieć i dotykać, by coś było. To jest tak, jak wy jesteście ze sobą, nawet kiedy jedno jest w pracy, a drugie w domu. Nie martwcie się. Odpoczywam i jestem szczęśliwy”. A co z komunią w Duchu? Czym jest? Moja bardzo prosta definicja – Bóg, człowiek i tęsknota. Tęsknota niewyobrażalna, która czasem obdarza darem błogosławionych łez. Tęsknota pchająca do wspólnoty wiary w której nikt nie jest anonimem. I w  niebie i na ziemi. Więc Ty znasz mnie, a ja znam Ciebie.

Maćku, dobrze wiedziałeś, że życie to akrobacja i to czasem karkołomna. Wiedziałeś, że bez miłości i nadziei nie sposób wykonać najważniejszego salta. A Ty je wykonałeś profesjonalnie. Tak profesjonalnie, że nauczyłeś mnie, że miłość trwa dłużej niż jedno życie. Odwiedzaj mnie czasem w sercu. Gdybyś mnie zastał śpiącą nie wahaj się mnie obudzić. Zostawiłeś mi zobowiązanie – żyj tak, jakbyś żyła za nas oboje. Nie zawiodę Cię. 

Gdy już opowiem na katechezie historię o Maćku, nie zapisuję na tablicy żadnych mądrych definicji i nie zmuszam do, i tak w tych warunkach sztucznej, radości ze  zmartwychwstania i życia wiecznego. Rozdaję uczniom karteczki, na których każdy z nich (ja też) zapisuje imię szczególnie sobie bliskiej osoby zmarłej. Potem wymieniamy się tymi karteczkami między sobą i umawiamy na modlitwę 1 i 2 listopada  w intencji tego, kogo otrzymało się w wymianie. Co ciekawe, wymieniają się wszyscy, nawet ci, którzy od września do czerwca włącznie przekonują mnie, że Pan Bóg ich nie interesuje.

I tak, stojąc nad grobami „swoich” zmarłych, modliłam się za wielu bliskich zmarłych moich uczniów: rodziców, dziadków, rodzeństwo, kolegów. A nawet za tragicznie zmarłego polskiego hip-hopowego producenta, który dla mojej młodzieży był idolem. A moi uczniowie, stojąc nad grobami „swoich” zmarłych,  wspominali osoby, które odeszły z mojego życia. 

Przez tę wymianę nagle wszyscy stali się swoi. Sami swoi. Zobaczyliśmy, ile mamy wspólnego: poczucie utraty, tęsknotę, ból, nadzieję, miłość. I wiarę, że łączy nas wszystkich jedna i ta sama historia – historia bez końca.

Ostatnio na lekcji uczniowie zapytali mnie: Proszę pani, a w tym roku też możemy się tak wymienić? 

http://www.youtube.com/watch?v=Fb8kYgCcyIA


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Małgorzata Janiec

Małgorzata Janiec na Liturgia.pl

Teolog i dziennikarka. Na świecie obecna od ponad 30 lat. W szkole jako katechetka – 10 razy krócej. Na lekcjach pyta z pytającymi. Szuka z szukającymi. Wierzy z wierzącymi i wierzy w „niewierzących”. Modli się ze wszystkimi i za wszystkich. Do pracy ma pod górkę. A w pracy uczy siebie i innych, że do nieba idzie się zwyczajnie – pod górkę lub nie – po ziemi.