Jarosław liturgiczny

pszczolkiWszystkich wymiarów Festiwalu „Pieśń naszych korzeni“ nie da się zamknąć w jakiejś jednej kategorii. Bez wątpienia było to wydarzenie artystyczne i kulturalne (albo lepiej: kulturowe). Myślę jednak, że duża część jego uczestników zgodziłaby się również, że było to doświadczenie liturgiczne. (Szczęśliwie, otwarta formuła dawała w tej kwestii pełną wolność.)  

Oczywiście doświadczenie to trzeba rozumieć szeroko; można je ująć jako przestrzeń wyznaczaną przez dwie współrzędne: teorię i praktykę, a gdzieś pomiędzy nimi uczestnictwo w tych koncertach, w czasie których słyszeliśmy śpiew liturgiczny, w tym roku zdominowanych przez Wschód, z jednym, za to potężnym i wstrząsającym wyjątkiem Messe de Notre Dame Guillaume de Machaut w wykonaniu chóru festiwalowego pod kierunkiem Marcela Pérèsa. Jak zatem wyglądał „Jarosław liturgiczny“?

Nagranie z koncertu M. Pérèsa i chóru festiwalowego

 

Praktyka

Po pierwsze, codzienna Msza. Zwykła. Prosta. Surowa. Bez zapośredniczenia głosu w sprzęcie elektronicznym – słowem, bez mikrofonów. I przy zdrowo zachowywanej zasadzie breviter et succinte.

Po drugie, codzienna liturgia godzin. Łacińska. Dominikańska (wg Breviarium S. O. P. i Codex beati Humberti de Romanis). W dawnym układzie. Uwzględniająca rangę dni i ich liturgiczną treść. I jeszcze – co nie najmniej ważne – śpiewana w sposób pozwalający włączyć się w modlitwę pełną piersią, nie zaś imitujący anielskie chóry. (Tu wielki ukłon w stronę Roberta Pożarskiego, Marcina Bornus-Szczycińskiego i Stowarzyszenia Schola Gregoriana Silesiensis, którzy tę, jak też inne modlitwy gregoriańskie, przygotowali i prowadzili.) Ta część naszego jarosławskiego współbycia z pewnością nie była koncertowa. Jeśli ktoś chciałby jej słuchać jak koncertu, to może z wyjątkiem momentu, kiedy śpiewaliśmy potężną antyfonę Salve Regina, poczułby się raczej rozczarowany. Przemieszanie profesjonalistów i laików powodowało przede wszystkim duże różnice w tempie, co dawało się odczuć zwłaszcza w psalmodii. Również w przypadku innych śpiewów ewidentnie dawało się wyczuć, że jest tu grupa ludzi stanowiąca lokomotywę, a za nią z różnym powodzeniem toczą się wagony (czyli my/reszta). Z biegiem czasu jednak – prawdopodobnie dzięki wysiłkom o. Grzegorza Przechowskiego OP, prowadzącego warsztat chorałowy, jak też z racji krótkiej bo krótkiej, ale jednak praktyki – przestało być to tak dojmujące. Nie wydaje mi się jednak, aby liturgia ta była dla jej uczestników męcząca. Biorąc w niej udział można było mieć wrażenie wejścia w nurt rzeki. Trzeba było dać się ponieść prądowi.

Po trzecie, gregoriańska wigilia uroczystości Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej. Kilka godzin prawie bezustannego śpiewu, opowiadania o splendorze Dei Genetrix, słuchania sławiących ją czytań, podążania wzrokiem i głosem za neumami. Zmęczenie. Senność. Być może chrypka. Ale też poczucie sensu czuwania. I żalu, że aktualnie nie ma możliwości czuwać w ten sposób również w innych momentach roku liturgicznego.

Po czwarte, kończąca wigilię Msza święta w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Jakby naturalne zwieńczenie tradycyjnej wigilii. A także, poza „normalną“ warstwą sakramentalną, wydarzenie dające do myślenia. Zwłaszcza tym, którzy – jak ja – brali w takiej Mszy udział po raz pierwszy.

Po piąte wreszcie, ostatnia Msza na Festiwalu. Odprawiona w formie zwyczajnej, lecz z towarzyszeniem chorału gregoriańskiego. Próba syntezy.

Teoria

Warstwa teoretycznych rozważań na temat liturgii była dużo bardziej zróżnicowana, wielokierunkowa i niebezpośrednia niż warstwa praktyczna. Wyznaczało ją kilka rzeczy. Po pierwsze, seminaria wokół tradycji śpiewu liturgicznego i ściśle z nimi powiązana obecność wśród nas praktyków i badaczy: Marcela Pérèsa, Marcina Bornus-Szczycińskiego, Andrieja Kotowa ze śpiewakami z „Sirinu“ i Adriana Sarbu z „Byzantionu“ oraz Pavle Aksentijevića i Miloša Nikolića.

Po drugie, problem “zadany” nam przez dyrektora Festiwalu, Macieja Kazińskiego, a ogniskujący się wokół pytania o kształtowanie naszego konkretnego liturgicznego idiomu. Z historycznego punktu widzenia u jego korzeni leży konfrontacja pomiędzy językiem i kulturą słowiańską (dotkniętą już wcześniej przez chrystianizm w jego słowiańskiej, cyrylo-metodiańskiej odsłonie), a językiem i kulturą łacińską. Biorąc pod uwagę pewną obcość tej drugiej, pytaliśmy czy droga naszych poszukiwań powinna iść w kierunku przedłacińskim, jako być może bardziej zgodnym z naszą faktyczną tożsamością, czy też to właśnie łacina “może wciąż być mistagogicznym wehikułem pozwalającym na rozważanie Boskich i zbawczych prawd?” (z wstępu M. Kazińskiego do książeczki festiwalowej). Temat ten był przedmiotem jednego z seminariów, w czasie którego mówił m.in. Marcel Pérès, znany ze swojego głębokiego przekonania z jednej strony o kluczowej uniwersalizującej roli łaciny, a z drugiej o wartości poszukiwań liturgicznych w głębokiej przeszłości, sięgającej daleko poza Sobór Trydencki.

Na marginesie, bardzo zastanawiające jest złożenie tego pytania z tym, co widzieliśmy w wykonaniu “Byzantionu”. Mieliśmy tu bowiem do czynienia z ewidentną translacją, albo lepiej głęboką akomodacją idiomu bizantyjskiego, historycznie związanego z chrystianizacją Rumunii, do warunków lokalnych. Dość powiedzieć, że słyszeliśmy chór śpiewający na modłę grecką… ale po rumuńsku. Podobnie było w przypadku Pavle Aksentijevića, choć jego wykonanie – jak sam powiedział – zawierało dużą dozę czysto artystycznej indywidualnej ekspresji, nie było zaś przede wszystkim próbą rekonstrukcji śpiewu tradycyjnego.

Adrian Sarbu & "Byzantion"

 

Po trzecie, dyskusje. Oparte na wrażeniach i spostrzeżeniach z koncertów, seminariów i sprawowanych liturgii. Nie wiem, jaki był zakres tego zjawiska wśród wszystkich uczestników Festiwalu. Mi samemu jednak zdarzyło się uczestniczyć w co najmniej kilku tego rodzaju dysputach – nieodmiennie interesujących, pouczających i inspirujących – przy różnej konfiguracji ich uczestników. Można więc podejrzewać, że nie były to przypadki odosobnione.

Po czwarte, choć tu może nie wszyscy by się z tym zgodzili, pewne inspiracje do myślenia o niektórych aspektach liturgii, dawały koncerty i seminaria nie związane bezpośrednio z muzyką liturgiczną. Zwłaszcza koncert Benjamina Bagby‘ego („Sequentia“) mógł dać asumpt do myślenia o roli ekspresji w rytualnym przekazie treści.

sequentia

Benjamin Bagby & Norbert Rodenkirchen ("Sequentia")

 

Synteza

Zarysowane powyżej dwie współrzędne liturgicznego wymiaru Festiwalu były więc z pozoru całkowicie niekompatybilne. Z jednej strony łacińska praktyka, sięgająca głęboko w tę właśnie konkretną tradycję. Naszą tradycję. Z drugiej namysł teoretyczny zahaczający wręcz o pytanie czy praktyka ta (i związana z nią kultura) nie jest dla nas ciągle tak obca, jak była dla naszych praojców w X w., a także szukający inspiracji do myślenia o liturgii w doświadczeniach narodów znajdujących się w greckiej strefie wpływów. Jednakże to właśnie dzieki temu układowi, godzącemu ustaloną formę liturgiczną z intelektualnymi poszukiwaniami, doświadczenie „Pieśni naszych korzeni“ było w pewien szczególny sposób kompletne.

Tomasz Dekert

 

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.