Kościół nauczający i ten drugi

Niecałe dwa lata temu w "Gazecie Wyborczej" ukazał się artykuł dr. Piotra Sikory, wykładowcy ówczesnej PAT, pt. "Uczniowie jednego Mistrza" (który redakcja puściła pod zmienionym samowolnie tytułem: "Na biskupach Kościół się nie kończy"). Zrobiła się z tego chryja nie z tej ziemi, rektor uczelni w liście otwartym zarzucił autorowi niechęć do Kościoła, zażądał od niego przedstawienia "propozycji naprawienia wyrządzonej krzywdy" i zagroził  karami kościelnymi. Słowem - mały krakowski Armageddon.

Nie będę pisał co moim zdaniem obnażyły reakcje na ten tekst – w gruncie rzeczy niewinny, a na pewno nie tak wywrotowy jak możnaby się na ich podstawie spodziewać. W każdym razie odegrał on rolę uderzenia w stół, a nożyce się odezwały i nawet zagroziły cięciem. Inna rzecz mnie zastanawia: jak swoją rolę i swoje obowiązki związane z funkcją "nauczania" postrzegają ci, którzy tak gwałtownie się na Piotra Sikorę rzucili.

Nie przekonuje mnie tak radykalne odrzucenie podziału na Kościół nauczający i nauczany, jak proponuje autor artykułu. To znaczy w warstwie teologicznej owszem, Kościół jest przecież jeden (tak mówimy w Credo) i jakiekolwiek odczytywanie ww. podziału w kategoriach różnicy jakościowej czy istotowej jest już aberracją. Ale w Kościele istnieją pewne funkcje, prerogatywy, zakresy działań dane różnym ludziom i nie widzę żadnej nieewangeliczności w tym, że część z nich ma zajmować się ujmowaniem prawd wiary w formuły, ich głoszeniem oraz egzystencjalną interpretacją (co już nie jest wyłącznie dla nich zarezerwowane) i wreszcie ich strzeżeniem przed zniekształceniami czy wypaczeniami.

Problem w moim odczuciu nie leży w tym, że w Kościele istnieje taki podział, ale w tym, że w aktualnej postaci jest on bardzo silnie dysfunkcjonalny.

Piotr Sikora ma rację, kiedy punktuje w wypowiedziach episkopatu i duchownych "lapsusy" językowe typu "dobro Kościoła i wiernych". Pokazują one istnienie linii demarkacyjnej, która nie powinna istnieć w świadomości zarówno nauczających, jak i nauczanych. A istnieje i generuje moim zdaniem coś bardzo niedobrego. 

Powiem wprost: jeżeli utrzymać podział na Kościół nauczający i nauczany (a jestem przekonany, że jest on potrzebny i naturalny), to ten pierwszy powinien dążyć do tego, aby nauczyć ten drugi, a ten drugi powienien dać się nauczać temu pierwszemu. Sądzę jednak, że jeśli celem K. nauczającego ma być nauczenie K. nauczanego, to należy rozumieć to tak, jak rozumiemy naukę w szkole lub, co chyba jest daleko lepszą metaforą, wychowanie dzieci w rodzinie. Wychowanie nie ma na celu utrzymywania w nieskończoność skośnej relacji pomiędzy wychowawcą i wychowankiem, ale wypuszczenie w świat jednostki dojrzałej, która jest w stanie przełożyć wartości, umiejętności i informacje zdobyte w toku wychowania na własne życie. Ja mam wrażenie, że nasz K. nauczający widzi to inaczej i najchętniej za wynik swojego "nauczającego" działania miałby stado owiec (jedne z najgłupszych stworzeń świata), które można bez większego wysiłku pędzić. A czasem się okazuje, że ktoś wykorzystał głupotę tych owiec i nauczył je odwracać się i gryźć, czego przykład mieliśmy… wiadomo gdzie.

Czasem spotykam się, zwłaszcza w wypowiedziach znajomych tradycjonalistów, ze zdaniem, że biskupi pownni sobie przypomnieć, iż ich pastorały nie służą tylko do podpierania się przy chodzeniu, ale są laskami, którymi należy niekiedy przywalić tu i ówdzie, jak się boże stado zanadto rozbryka. Ale zły i niezasługujący na szacunek jest ojciec, co przypomina sobie o wychowaniu wtedy, kiedy nie zostało już nic innego jak walić po plerach.

Aktualny (ale czy mylę się, kiedy myślę, że głęboko zakorzeniony i w historii i w świadomości katolików) kształt relacji pomiędzy K. nauczającym a nauczanym jest dysfunkcjonalny, bo zakłada, zarówno z jednej jak i z drugiej strony,  że wspomniana wyżej skośność jest czymś naturalnym. Nauczającym nie zależy na dojrzałości nauczanych, nauczani mają gdzieś możliwość dojrzewania, potencjanie zawartą w rdzeniu czy istocie nauczania nauczających (do którego, niestety nie zawsze da się na podstawie samego nauczania dotrzeć).

Nawiasem mówiąc, groteskowo wygląda w tym świetle reakcja niektórych księży na tekst Piotra Sikory. Grunt, to żeby nikt naszej pozycji nie kwestionował, przejedziemy walcem każdego, kto by próbował, nieważne czy spełniamy obowiązek z tej pozycji wynikający czy też nie… Bardzo to gorzkie jest i prawie mam nadzieję, że mój odbiór tej rzeczywistości jest fałszywy. 

Wiem, że jestem strasznym czarnowidzem, no i z góry przepraszam wszystkich, których to, o czym piszę nie dotyczy. Myślę bardziej o zauważalnych tendencjach czy ogólniejszych zjawiskach niż o pojedynczych osobach, czy to z jednej czy z drugiej strony.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.