Ksiądz też człowiek(?) – kilka słów wyjaśnienia

Na początek dziękuję wszystkim, którzy zareagowali, zarówno w ramach swoich blogów (Joanna, Tomasz), jak i komentarzy. (Swoją drogą dużo wcześniej i w bardziej subtelny sposób, ten sam temat podniósł Mateusz.) Uświadomiło mi to, jak bardzo wąsko potraktowałem temat (to nie jest bicie się w piersi), a także pokazało - co dla protonaukowca jakim jestem jest szczególnie cenne - że: a). coś w jego teorii jest bliskie prawdy; i b). jego teoria jest zarówno weryfikowalna, jak i falsyfikowalna. Mój tekst był swojego rodzaju teorią, próbą (nieudolną przyznaję i zbyt naznaczoną osobistym zaangażowanie) konceptualizacji zjawiska przyjmowania przez osoby duchowne nieprawdziwej, "klerykalnej" tożsamości. Generalizacja - jak słusznie zauważył Mateusz Czarnecki- nie ma tu charakteru absolutnego (mimo wszystko znam zbyt wielu normalnych księży), lecz heurystyczny.

Obawiam się jednak, że muszę mocno popracować nad precyzyjnością wyrażania myśli, a przede wszystkim zapanować nad osobistymi uczuciami oraz  nie wplatać w wywód rzeczy z nim powiązanych, ale pobocznych. Taką jest w moim tekście kwestia celibatu, która spowodowała, mam wrażenie, nieco zamieszania.

Generalnie mój wpis był inspirowany tekstem Marcina nt. noszenia habitów i jednym z jego komentarzy mówiącym o bezwarunkowej wartości znaku stroju duchownego (co powinienem był wprost wyartykułować – mea metodologiczna culpa). Myślą przewodnią mojego tekstu było to, że sama szata duchowna, moim zdaniem, o tyle nie stanowi wartości bezwarunkowej, o ile, znów w moim (choć nie tylko) odczuciu, jest często metonimią czy też nośnikiem fałszywej (w porządku prawda-nieprawda, a nie dobro-zło) tożsamości. Fałszywej bo sztucznej.

Ten konstytutywny wątek wychwycili Pani Teresa i Mateusz, za co im dziękuję. Absolutnie nie chodziło mi o wyrażenie, świętego czy też nie, oburzenia, nie mam tendencji do narzekania i krytykanctwa. Chociaż mój tekst był napisany ostrym językiem i, tu przyznaję się bez bicia, jak na teorię był zbyt mało abstrakcyjny (przede wszystkim w odwołaniach do moich odruchowych uczuć na widok kleryków czy postulantek), to jego ostrze nie miało być wymierzone w osoby duchowne jako takie, ani też w jakikolwiek aspekt ich powołania (np. celibat czy ślub czystości) – stąd ciągle nie odnajduję się w zarzutach Pana Mariana – ale w sztuczny i instytucjonalnie reprodukowany "ideał" księdza/zakonnicy/zakonnika. Ten temat poruszył u siebie mój Szef, co pokazuje mi coś, w co na moment ze zdziwieniem zwątpiłem, że mianowicie o całym problemie myślimy podobnie. Różnica pomiędzy naszymi podejściami leży w tym, że Tomasz, jak to wyraża na swoim blogu, źródło sztucznej tożsamości-jako- duchownego widzi w presji społecznych oczekiwań w stosunku do księży/zakonnic, a ja lokuję je bardziej w obrębie instytucjonalnej socjalizacji, albo lepiej, formacji seminaryjnej i zakonnej. W rzeczywistości, jak sobie uświadomiłem po przeczytaniu wpisu Tomasza, te dwie rzeczy wzajemnie się określają i ostatecznie owa tożsamość jest najprawdopodobniej jakąś ich wypadkową (znakomicie streściła to  w jednym ze swoich komentarzy Pani Teresa: niewłaściwa formacja co do roli i niewłaściwe oczekiwania co do roli). I znowu, niewłaściwe bo wdrukowujące coś sztucznego.

Tomasz chce recepty. Cóż, kiedy uświadomię sobie złożoność całego zagadnienia (zwłaszcza po dodaniu parametru społecznej presji), każda recepta, którą już mam na końcu języka cofa się w popłochu. Z pewnością ta, którą sam podaje jest znakomita, ale jest też wyzwaniem, które, powiedzmy sobie szczerze, mało kto będzie miał siłę podjąć, a ci, którzy podejmą… hm, nie każdy mur da się głową przebić. Nie rozwiąże to poza tym problemu działań instytucjonalnych, na które my świeccy wpływu żadnego nie mamy.

Jeszcze sprawa płci. Tomaszu, nie chciałem powiedzieć, że bycie męskim powinno być warunkiem, dla którego zostaje się księdzem. Chodziło mi o to, żeby mężczyzna/kobieta zostając księdzem/zakonnicą pozostał(a) mężczyzną/kobietą. To miał wyrazić mój quasi teologiczno-biblijny wywód. Czy mylę się bowiem, kiedy, jako ktoś, kto ma tylko zewnętrzny ogląd założeń formacji seminaryjnej/zakonnej, stawiam hipotezę, że w jej obrębie (na pewno z chlubnymi wyjątkami) kwestia pogłębienia świadomości własnej  tożsamości płciowej jest bagatelizowana, być może na zasadzie "po co wam to?". Z radością przeczytałem w komentarzu Pani Teresy, że niektóre żeńskie domy zakonne kładą nacisk na macierzyński wymiar powołania swoich członkiń. Przecież to właśnie ojcostwo i macierzyństwo są podstawową przestrzenią realizacji tożsamości płciowej i to taką, że wygłoszę truizm, która nie ogranicza się do kwestii biologicznych.

Próba całościowego ujęcia tego problemu w kontekście rzeczywistości musiałaby być konstruowaniem "gramatyki wyjątków". Tym niemniej wydaje mi się, nie, jestem pewien, że coś takiego jak sztuczna tożsamość-jako-duchownego stanowi realny element naszego religijnego krajobrazu. Element, który robi z niego niekiedy nieciekawy landschaft. Na szczęście nie dominuje tego obrazu w sposób całkowity.   


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.