Linia kobiet (fragmenty)

(…)

Poznałam ją przypadkiem, pewnego jesiennego dnia, gdy zmęczona wędrówką, która powoli traciła dla mnie swój sens, przysiadłam na ławce werandy starego domu. Dom był mały, drewniany, obrośnięty winem, i ocieniony lasem leżącym po drugiej stronie drogi. Otaczał go ogród, niewielki, ale tak dziki i mający tyle zakątków, porośnięty przez krzaki bzu, wysokie ostatnie kwitnące kwiaty i stare owocowe drzewa, że – paradoksalnie – wydawał się większy, więcej, wydawał się być jakąś magiczną i trochę groźną krainą, w której niebezpiecznie było się zapuszczać bez przygotowania. Nie wiem, dlaczego tam weszłam. Może przyczyną tego był hamak  rozpięty  pomiędzy dwoma niskimi drzewkami. Nie z tych nowoczesnych hamaków, ale ten dawny wyglądający jakby utkano go z rybackiej sieci, przywoływał na myśl jakieś wspomnienia, o których sądziłam, że już dawno zniknęły.

Ujrzałam ją dopiero po chwili. Musiała stać tam, w otwartych drzwiach od dłuższego już czasu, ale ja zapatrzona w siebie, nie potrafiłam wcześniej jej dostrzec. Teraz jednak uniosła wzrok i nasze spojrzenia się spotkały.

Wtedy po raz pierwszy naprawdę ujrzałam Kobietę. Było w niej coś… w jej ruchach, spojrzeniu, może postaci co, mimo podeszłego wieku, była bowiem bardzo stara, co kierowało myśl ku pradawnym boginiom matkom, ku macierzyńskiej płodności a jednocześnie ku smukłości roztańczonych dziewcząt.

Nie pytała mnie co tu robię, ani skąd pochodzę, tylko otworzywszy drzwi zaprosiła do cienistego wnętrza swego domu. Składała się tylko z dwóch izb. Kuchni ze starym kaflowym piecem i pokoju, gdzie, jak za dawnych lat stało tylko łóżko, kufer na bieliznę i stół.

Tak zaczęły się nasze rozmowy. Przeprowadziliśmy ich wiele – choć bardziej to ja słuchałam. Wiele zapadło mi w pamięć. Mogłam się z nimi nie zgadzać, ale nie mogłam ich zapomnieć.

Jej oschłość, jej twardość sądów i chłód wypowiedzi czasem mnie raziły, a czasem przerażały. Ale dopiero potem zrozumiałam, że bez tej twardości, bez jasnych kontrastów, nie ujrzałabym nic. Przyzwyczajona do rozmydlonych prawd, grzecznych prawd, ustępujących prawd, pochylających się ze zrozumieniem prawd, które nigdy prawdami nie były… Ona zrywała tą cienką powłokę ułudy jaką pokryliśmy nasze zepsucie i naszą niemoralność. Odsłaniała je i ukazywała w całej brudnej nagości.

(…)

–        Pytasz mnie co sądzę o feminizmie… Rodził się w czasach, gdy byłam młoda. Głos kobiet chcących dla siebie praw. Początkowo cele był słuszne – prawo wyborcze, prawo do studiowania, prawo do własnego majątku… Ale potem dobro zostało skrzywione. Tu nie chodziło już o uznanie podstawowych praw połowy ludzkości, tu chodziło w walkę z mitycznym potworem, który nosił na imię męskość. A potem już na walkę ze wszystkimi… Dlatego jeśli mnie pytasz, to ci powiem – współczesne „obrończynie praw kobiet” to zdrajczynie… kobiet. Już dawno zdradziły te, których praw miały bronić. Widzą tylko jedno prawo dla kobiety: prawo do bycia egoistyczną, bezpłodną i morderczą panienką lekkich obyczajów, sprzedającą się temu kto da więcej i dbającą tylko o siebie.

Syknęłam. Popatrzyła na mnie bystro.

–        Razi cię ta ocena? A czyż tak nie jest? Powiedz mi, cóż one wiedzą o kobiecości? One, które nigdy kobietami nie były, a jeśli już to bardzo krótko. Na tabletkach od wczesnej młodości, jakby w permanentnej ciąży a jednak puste, jak dziurawy bukłak… okaleczające się z własnego wyboru, napchane chemią jak bokser sterydami… nie czekaj po nich czułości, nie czekaj zrozumienia, rozchwiane emocjonalnie nawet dla siebie nie stanowią oparcia. Nigdy nie doświadczyły księżycowej kobiecości, kształtującej cykliczności, co miesięcznego odnawiania się i stawania ponownie w pełni na jeden tylko dzień w miesiącu… ale każdego miesiąca coraz głębiej. Doświadczających bólów rozczarowanego ciała, w którym nie zamieszkało dziecko… Tego wszystkiego co kształtuje je jako kobiety właśnie, tej przedziwnej zmienności, która buduje ich piękno i wrażliwość. Proste i płaskie, jak buldożer idą do celu, albo dziwnie niespokojne, wyjałowione jak pustynia, i jak pustynia pełne wichrów i burz. Nie znajdziesz na nich bezpiecznej drogi do domu, albowiem one same już nie wiedzą co jest domem…

–        Co wiedzą o małżeństwie? One, zwolenniczki „wolnych” związków, walczące o prawo kobiet do rozwiązłości i usuwania skutków tej rozwiązłości, ściągające odpowiedzialność z mężczyzn i biorących ją na siebie jak krew, nie chcący szacunku, a więc nie szanowane i sprawiające, że kobiety są nie szanowane coraz bardziej. Nazywają to wolnością – ale oddały szacunek żony i matki za pogardę dla „kobiety wyzwolonej” czyli idącej do łóżka z każdym z którym „zechce”, albo z tym który będzie umiał ją skutecznie do tego przekonać. Nie ma już szacunku jaki należał się kobietom jako potencjalnym matkom. Nie, kiedy każda kobieta, według nich, powinna pragnąć żyć rozwiąźle i „z kim i jak chce” oraz bronić prawa do takiego „życia” i prawa usuwania jego „skutków” za wszelką cenę. Czy to tak wielkie osiągniecie ponad stu lat feminizmu? Zniszczenie tego, co było naszym murem, naszą tajemnicą, naszym schronieniem przed którym mężczyźni musieli zatrzymać się w pokorze. Kiedyś w nas szanowano przyszłe żony i matki, teraz na was patrzy się jak na przedmiot do kopulacji na jedną noc.

–        Co wreszcie mogą powiedzieć o macierzyństwie – one morderczynie swoich i cudzych dzieci? Jak i kiedy lepiej zabić? One wyznawczynie losu, pradawne parki o obślizgłych wargach przecinające nic życia wedle własnego wyboru. Co wiedzą o wychowaniu, kiedy ich dzieci od najmłodszych dni wychowują inni…

–        Kobiecość to jednak nie tylko macierzyństwo…

–        Nie. Nie tylko. Ale to właśnie zdolność do macierzyństwa czyni z nas kobiety. (…) Czy widziałaś owe „obrończynie praw kobiet” broniące praw matek? Prawa do bycia w domu i wychowania własnych dzieci? Nie – albowiem gdyby to uznały, musiały by przyznać, że macierzyństwo jest dobre. A one widzą w nim tylko zło. Więcej, widzą zło w samym byciu kobietą. Edukacja seksualna, antykoncepcja i aborcja – to jedyne co ci zaproponują. I kariera. To jest ich cudowny lek na wszystko, na niemożność wejścia w związek, na zniszczone życie. Czy widziałaś by ofiarowały coś więcej? Tak, będą protestować przeciw pornografii, ale tak naprawdę nie widzą, ślepe, że zaprzeczając własnej kobiecości nigdy nie zwyciężą. Bo odzierając się z szacunku nie mogą już na niego liczyć. Bo walczą z czymś czym same siebie czynią, jaka jest więc podstawa ich roszczeń?… Czy szanujesz kogoś kto żąda dla siebie tylko praw, a nie chce dać nic z siebie? Taki ktoś nie ma prawa żądać. Dostanie tyle ile daje. A ponieważ nie chce dawać, nie dostaje nic.

(…)

–        Nigdy, przenigdy nie wybieraj zwolenników aborcji do władzy, a już nigdy nie wybieraj kobiety, będącej zwolenniczką aborcji. Albowiem osoba mogącą zabić bezbronną i niewinną osobę, która jest wstanie wytłumaczyć zbrodnię jakby czyn był nie tylko godziwy i chwalebny, ale i konieczny, sprzeda każdą wartość by dowieść swej słuszności. Wypaczy każde prawo by zagłuszyć sumienie i nie zawaha się przed zdradą i kłamstwem, gdy dojrzy w nim swą korzyść. Dumna ze swej racjonalności pierwsza odrzuci niewygodne dla niej fakty naukowe by, odrzucając niepasującą do jej pogladów prawdę o ludzkich początkach, „umrzeć” za „wiarę”, że człowiek jest wtedy kiedy ona chce by nim był.

Zamyśliła się:

–        Te wszystkie argumenty będących za aborcją „na życzenie” tu właśnie się rozbijają o prawdę: oni przecież nie optują za zabijaniem zarodka lub płodu bo może powstać z niego pies, kot czy drzewo, ale chcą go zabić ze względu na przyszłe dziecko, które się urodzi.  A więc uznają i mają świadomość, że z „tego” w brzuchu urodzi się dziecko – człowiek, nie roślina czy zwierzę – człowiek, którego z jakiegoś powodu po prostu nie chcą. Nie chcą się opiekować, nie chcą przyjąć za niego odpowiedzialności. Każdy więc argument próbujący usankcjonować aborcję jako moralnie dobrą czy wręcz jako „podstawowe prawo kobiety” jest zwyczajnie intelektualną obłudą.

–        Ale niektóre z tych kobiet nie są takie – sprzeciwiłam się. – Nie myślą tak. One czynią to z przekonania. Sądzą, że chodzi o dobro kobiet…

–        To są pożytecznymi dla innych, bardziej wyrachowanych i cynicznych, idiotkami – ucięła krótko. – Czy chcesz by rządzili tobą idioci i tworzyli prawa idiotów? Chcesz by rządzili mordercy i tworzyli prawa morderców? Albo rządzili tchórze i tworzyli prawa tchórzy? Cóż ich powstrzyma gdy dostaną władzę? Zasady? Ale oni dawno już je złamali. W najbardziej podstawowym sensie – odmawiając komuś prawa do życia. Prawa Boskie? Boga odrzucili pierwszego. Tych, których wybierzesz, tych masz. (…) Bo kiedy wybierzesz do władzy zwolenników rozwiązłości i zdrady ustanowią prawa odpowiednie może dla domu publicznego. Otrzymasz prawo do doświadczania „przyjemności”, do „unikania” konsekwencji ale nie stworzysz nic, ni rodziny, ani społeczeństwa, ani państwa. I zostanie ci pustka i rana w duszy, samotność i najprawdopodobniej jeszcze choroba weneryczna.

–        To chyba zbyt przesadna ocena – zauważyłam.

–        Naprawdę? Już przecież teraz wielu „światłych” polityków sądzi, że dzieci dobrze by było wyrwać normalnym, „konserwatywnym” rodzinom i oddać na wychowanie „oświeconym” i „wyzwolonym” aby ci, zamiast nauki o wartościach i zasadach, uczyli dzieci „tolerancji i zrozumienia”, choć oczywiście nazwą to „edukacją seksualną” i nauką o „prawie do własnej przyjemności seksualnej” i „alternatywnych związkach”. Powiedz, jakie będzie społeczeństwo, którego dzieci, zamiast w rodzinie wychowują się w „domu uciech”? Którym każe się mierzyć z ciemną stroną ludzkiej pożądliwości, zanim dobrze nauczą się pisać i liczyć? Których niewinność zabija się każdego dnia w ramach nowego wspaniałego świata stworzonego w chorych umysłach? Którym odbiera się prawo do ojca i matki, do zrozumiałego i prostego świata, każąc nurzać się w błocie utworzonym z żądzy dorosłych, patrzeć na ich upadek, na ich wynaturzenie, uczyć się o wszystkich odcieniach ich pożądań jako „alternatywnej rodzinie”? Kim się staną? Jakie społeczeństwo stworzą, jakie państwo?

(…)

–        Są jednak takie przypadki, które usprawiedliwiają aborcję…

–        Co usprawiedliwiają? Zabójstwo? Kiedy twoje dziecko zachoruje ciężko, a ty je zabijesz, to czy będziesz szukać usprawiedliwiania dla swego czynu w tym, że nikt nie może cię zmuszać do heroizmu? Czym ono różni się od tego które jest po tamtej stronie brzucha?

–        Jest różnica…

–        Nie ma. Albowiem każde państwo, które popiera aborcje poprze potem eutanazję, albo eugenikę niepełnosprawnych, albo eksterminację „czarnych” lub „białych”, albo po prostu inaczej myślących. Jeśli człowiek staje się człowiekiem dopiero po spełnieniu jakiś warunków to co przeszkodzi te warunki mnożyć? Nie przeraża cię świat jaki się z tego wynurza? Świat, w którym prawo do życia mają tylko zdrowi, silni i głośni?

–        Już teraz te dzieci, które przeżyły, występują przeciw swoim rodzicom z takich samych powodów z jakich oni wystąpili przeciw ich rodzeństwu. „Nie stać nas na utrzymanie starych rodziców”, „nikt nie ma praw by zmuszać nas do heroizmu” mówią, gdy rodzice stają się chorzy i niedołężni. Dlaczego mają rezygnować ze swego stylu życia, dobrobytu by poświęcić się opiece nad rodzicami? Kiedyś było to jasne – bo dali ci życie i cię wychowali. Ale kiedy rodzice nie chcą dawać życia i nie chcą już wychowywać, i przede wszystkim „nie chcą” już dzieci? Kiedy sami zrywają najbardziej podstawowe więzi? Te dzieci, które przeżyją, a mają trochę przyzwoitości oddadzą rodziców do domu starców uważając, że tam będą mieli dobrą opiekę, „lepszą niż oni mogą im zapewnić” – tak samo jak oni sami byli oddawani do żłobków w czasie gdy potrzebowali po prostu matczynego ciepła i troski, a nie tylko „całodniowej” opieki… Inne po prostu będą walczyć o prawo do „dobrej” śmierci dla starych rodziców by już „nie cierpieli” i swoim cierpieniem, chorobą i starością nie zakłócali im ich wygodnego życia.

–        Ale jeśli dziecko i tak umrze po narodzeniu…

–        Każdy z nas umrze po narodzeniu. To jest wpisane w życie. Więc może już nikomu nie pozwolić przyjść na świat?

–        Ale tutaj śmierć jest pewna.

–        Twoja też jest pewna. Jutro możesz już nie żyć. Czy przez to tracisz prawo do tego kawałka życia, który jest przed tobą? To może zamiast leczyć osoby terminalne od razu zabijmy ich wszystkich lub przeznaczmy na części zamienne, bo tylko narażają państwo na koszty, a rodzinę na cierpienie?

–        Ale cierpienie…

–        Cierpienie jest częścią świata, przez nie człowiek może stawać się człowiekiem, musi siebie przekraczać. A kiedy ciebie dopadnie choroba to naprawdę wolałabyś aby ktoś do ciebie przyszedł z nożem by ci je „skrócić” czy udzielił ci pomocy? Albo przynajmniej był z tobą i pomógł przez swoją obecność przejść przez kolejną bramę? Zresztą jeśli matka „ma prawo” do zabicia dziecka bo jest chore, kiedy jest „w brzuchu” to dlaczego nie może pchnąć go nożem kiedy będzie miało wypadek albo zapadnie na nieuleczaną chorobę aby skrócić jego cierpienie? Jeśli uważa się, że „nie można jej zmuszać do heroizmu” by urodziła „chore” dziecko to dlaczego ma się ją „zmuszać do heroizmu” kiedy dziecko zachoruje? Dlaczego stawiać ją przed sądem za zaniedbania względem chorego dziecka? Albo matka ma prawo zabić własne dziecko z powodu jego choroby, albo tego prawa nie ma – tworzenie wyjątków, jest… tworzeniem wyjątków, psuciem prawa, niszczeniem więzi.(…)

–        Bo aborcja tak naprawdę jest kłamstwem. Samym w sobie. Jest tylko udawaniem „poronienia”, udawaniem, że to tak jak gdyby się zdarzyło „naturalnie”. Ale dziecko poronione naturalnie istnieje – mówi się o nim, tęskni się za nim otwarcie, rodzeństwo wie o nim, często ma imię; dziecko „wyabortowane” nie. Neguje się jego istnienie, kłamie się o nim rodzeństwu: „umarło” albo wręcz zataja się jego zaistnienie. Aborcje w rodzinie są ukrywane – nie dlatego, że są nielegalne, ale dlatego że się podświadomie czuje, że stało się coś potwornie złego, coś o czym „nie powinno się mówić”. Bo jak powiedzieć reszcie dzieci że zabiło się brata czy siostrę z powodu jego czy jej choroby, bo tak było lepiej i teraz już „nie cierpi”? Spróbuj sobie uświadomić czy wyobrazić tą rozmowę i skutki jakie musiałaby wywołać w dzieciach. Wyobraź sobie, że spoglądasz w twarze swoich dzieci i mówisz im „nie chciałam kolejnego z was” i „mieliście szczęście, że byliście zdrowi” „nie chcę dźwigać ciężaru waszych chorób”- bo jakichkolwiek okrągłych słów czy trafnych argumentów nie użyłabyś by usprawiedliwić swój czyn, jego wymowa będzie właśnie taka i taki będzie podświadomy przekaz. I zaręczam ci, że niewielu „zwolenników aborcji” zdecydowało by się na to. Dlatego pozostaje im ciągła nieustanna negacja faktu zaistnienia dziecka, nieustane kłamstwo „że nic się nie stało”, że „to” nie człowiek. Ale nie da się tego ukrywać bez końca. W końcu wyjdzie w głoszonych poglądach, w agresji względem tych co życia bronią, w prymitywnej argumentacji typu „mój brzuch, moja sprawa”. I ten przekaz, że miłość rodziców jest warunkowa i zależy od stanu zdrowia dziecka czy możliwości finansowych lub emocjonalnych rodziców, a czasem zwyczajnie od ich zachcianki – przebije się i dzieci go zapamiętają a kiedyś rodzice usłyszą go znowu od tych dzieci, które przeżyły: „nie chcemy was”, „nie chcemy patrzeć ma wasze choroby i cierpienie” „lepiej by był abyście umarli, bo nie będziecie cierpieć”. Już teraz mamy w krajach, gdzie aborcja jest „prawem człowieka” postulat lub fakt eutanazji dla ukrycia tego czym naprawdę jest nazywanej „godną” śmiercią. Na życzenie. Najbliższej rodziny. Stąd mamy w „krajach oświeconych” coraz więcej lekarzy, którzy nie umieją już leczyć, a tylko zabijać, bo to prostsze i niewątpliwe skuteczne.

(…)

–        A gwałt?

–        Dlaczego karać niewinnego? A tej, co już została skrzywdzona, dodawać kolejną krzywdę? A nagradzać gwałciciela i ściągać z niego konsekwencje…

–        Nagradzać?

–        Tak. Bo kiedy gwałciciel wie, że kobieta „zawsze może usunąć” nie widzi problemu. Nie ma problemu – nie ma zła. Nie ma konsekwencji.

Spojrzałam na nią ze zgrozą.

–        Chciałabyś by dziecko oddawali gwałcicielom?

–        Oczywiście, że nie. Ale dlaczego nie obarczyć ich dożywotnią alimentacją bez możliwości zwolnienia i oczywiście kontaktu z dzieckiem i matką. I jeszcze kastracja gwałcicieli.

–        Co?!

–        Okrutne? Czy tak samo jak zabijanie niewinnego dziecka? A co bardziej będzie przeciwdziałać gwałtom: aborcja dla zgwałconych kobiet czy kastracja gwałcicieli? Co bardziej sprawi, że ktoś się zastanowi?

–        Ale takie okaleczanie…

–        Gorsze niż śmierć?

–        Ale prawo, konwencja praw człowieka…

–        Ta sama, która odmawia niektórym prawa do życia?

–        Można by okrutnie ukarać niewinnego tego czynu.

–        Dlatego tak ważne jest właściwe rozeznanie. Zawsze. A w przypadku aborcji z powodu gwałtu pomija się je i zawsze karze się niewinne osoby. Jedna z nich traci przy tym życie. Natomiast kobieta karana jest kilka razy. Raz samym faktem. Ponownie kiedy trafia na fotel ginekologiczny całkowicie bezbronna, a ktoś znów ingeruje w jej ciało, sprawia jej ból, rani ją. A potem zostawia się ją samą sobie – bo przecież państwo jej pomogło, prawda? Aborcja się odbyła. Powinno być lepiej… Ale jest pamięć o tym co ona zrobiła. Nie gwałciciel – ona. Może próbować wyprzeć to z pamięci, ale to zostanie. Może być całkowicie usprawiedliwiona przez swoją własną niepoczytalność, rozpacz, bezbronność i chaos, ale ciało będzie pamiętać. Gwałciciel dawno wyjdzie z więzienia, a ona nadal będzie ponosić karę.

–        Ale dziewięć miesięcy ciąży i poród…

–        Tak. Jest to związane z cierpieniem. Ale potem przychodzi uwolnienie. Jeśli ból jest zbyt duży, można dziecko oddać do adopcji, ale się wie, że ono żyje gdzieś i kiedyś będzie można je spotkać ponownie. Ale przez dziewięć miesięcy serce też może się odmienić. Pamiętaj że człowiek jest darem… Nosi geny takiego ojca, mówią… ale czy nasi rodzice byli ideałami? Ile złych genów płynie w naszych własnych żyłach? Ile naszych przodków poczęło się z gwałtów czasach wojen i niewoli? Gdyby któremuś nie pozwolono się urodzić, nas też by nie było. A tutaj dajesz kobiecie czas na zastanowienie się nad swoim czynem albowiem to ona, nie gwałciciel, poniesie jego bezpośrednie konsekwencje. Dajesz jej możliwość wyboru i ocalenia własnej duszy. Kobiecie skrzywdzonej potrzeba wsparcia, ale nie wsparcia śmierci. Śmierć rodzi śmierć, ciemność rodzi ciemność. To co wydawało się wyjściem, staje się pułapką bez wyjścia. Bo czasu nie cofniesz. Nie uczynisz „resetu”. W życiu re-start nie działa. Czyn został dokonany, zabite dziecko nie zmartwychwstanie, aż do dnia sądu. Kobieta w bólu potrzebuje miłości i czułości, zrozumienia, potwierdzenia, że jej wartość, jej godność nie została unicestwiona. A owe głośne „obrończynie praw kobiet” dadzą ci tylko aborcję. Więcej, powiedzą ci, że to „załatwi” twój problem. A jeśli będziesz cierpieć po jej dokonaniu to odwrócą się od ciebie i powiedzą, że się nasłuchałaś chrześcijańskiej paplaniny bo przecież syndrom proaborcyjny nie istnieje, więc ty nie możesz z tego powodu cierpieć. Proste, prawda? I jakie wygodne. Jak umycie rąk przez Piłata.

Nie wiedziałam co na to odpowiedzieć, więc zapytałam:

–        A ten ostatni przypadek?

–        Zagrożenie życia?

–        Tak. Czy to też powinno być zabronione według ciebie?

–        To jedyny moment kiedy kobiecie trzeba dać wybór. Ale musi dotyczyć to bezpośrednio życia, nie zdrowia. Zdowie jest pojęciem subiektywnym i niektórzy oskarżą dziecko o każde złe samopoczucie czy „dyskomfort psychiczny”. A przecież i „urodzone” dzieci mogą cię przyprawić o ból głowy, a opieka nad nimi stopniowo też „zużywa” twoje zdrowie, czy wobec tego powinnaś je pozabijać lub się ich pozbyć? Zresztą to nie ciąża jest zagrożeniem życia. Są jednak przypadki kiedy trzeba podjąć leczenie lub odmówić go – ze względu na dziecko. I tu trzeba podjąć decyzję ale nie o tym by zabić dziecko, „usunąć” je, ale  decyzję o tym czy podjąć lub odmówić leczenia, które może tą śmierć spowodować.

–        Więc uważasz, że tutaj można pozostawić wybór? – zapytałam z mimowolną ironią. Spojrzała na mnie, a ja zawstydziłam się tej głupiej prowokacji. Ona nie zbywała moich pytań, nie unikała ich, odpowiadała na nie szczerze.

–        Tak – rzekła z powagą. – Ale nie dlatego, że „życie nieukształtowane – jak to mawiają niektórzy – jest mniej warte niż ukształtowane”. Ale dlatego, że decyzja o oddaniu własnego życia musi być twoją decyzją. Nikt nie może powiedzieć „umrzyj za mnie”. Ale…

–        Jest tu jakieś ale?

–        Tak. Trzeba mówić za tych, którzy nie mają głosu. I trzeba przypominać, że to silny chroni słabszego, a większy mniejszego. Dorosły dziecko, a nie dziecko dorosłego.

–        Zatem kobiety powinny się poświęcić?

–        Nie powinny. Nikt nie może ich do tego zmusić. Ale muszą rozeznać rzecz właściwe, we właściwych proporcjach, a nie tylko w tej jednej: „moje życie jest cenniejsze”. Bo wyobraź sobie taką sytuację. Oto morderca staje przed twoimi drzwiami. Możesz zginąć ty, albo któreś z twoich dzieci. Czy wypchniesz dziecko przed siebie by sama ocaleć?

–        To inna sytuacja…

–        Nie, taka sama. Czy staniesz przed rodzeństwem i powiesz: zabiłam waszego brata bo mogłam przez niego umrzeć? Poświeciłam waszą siostrę by samej ocaleć?

Na to nie miałam odpowiedzi więc zapytałam:

–        A jeśli ma te inne dzieci? Czy ma je osierocić? Zostawić?

–        Czy kiedy ktoś będzie chciał ją zabić, wypchnie przed siebie któreś z dzieci by ją zasłoniło o to, aby móc zachować siebie bo przecież ma jeszcze inne dzieci, którymi musi się zająć?

–        To coś innego!

–        To jest to samo. Tylko niektórzy myślą, że skoro dziecko nienarodzone jest ukryte wewnątrz, to jest innym, mniej wartościowym dzieckiem. Ale każdy z nas przeszedł tę drogę. Kto ma władzę decydować czy byliśmy wówczas mniej wartościowi niż nasze rodzeństwo po drugiej stronie bramy? Co ma stanowić o naszej wartości? A może to nienarodzone jeszcze dziecko ocali kiedyś świat? Dlatego te wszystkie argumenty są nietrafione jeśli mówimy o człowieku. Tutaj jest inny wybór – wybór nie między lepszym, a gorszym życiem – albowiem tak postawiona sprawa w zasadzie przesądza jakikolwiek wybór – ale między życiem i życiem. I dlatego ten, kogo ten wybór dotyczy powinien go podjąć sam.

–        To trudny wybór, kiedy dotyczy własnego życia…

–        Tak. Z tego powodu o jakim wspomniałam. Nie z powodu gorszego czy lepszego życia, życia mniej czy bardziej wartościowego. Ale po prostu życia. A przecież to starszy powinien bronić słabszego, a rodzic dziecko. Jednak nie można nikogo do tego zmusić. Można go kształtować, wychowywać by widział rzecz we właściwych proporcjach. Ale sam wybór musi być wyborem, samodzielną decyzją. Rodzice powinni bronić swoich dzieci, ale nie można nakazać tego prawem. Matka może poczekać z leczeniem aż do narodzin dziecka, ale musi to być jej własna decyzja. Bo to o jej życie chodzi. Ale chodzi też o życie jej dziecka. I dlatego musi paść pytanie o to, co zrobiłaby gdyby to dziecko już było urodzone. Gdyby przyszło jej wybierać między jego życiem a swoim. Co wybrałaby?

–        A ojciec?

–        To jest dla niego trudny czas i próba. Nie może podjąć decyzji za kobietę. Nie, kiedy chodzi o jej życie. Co innego gdyby chodziło o jego życie. Może tylko przy niej być, ofiarować jej i dzieciom miłość, ciepło, opiekę, wsparcie.

–        Nie mówisz właściwie o mężczyznach, o ich obowiązkach…

–        Bo „obrończynie praw kobiet” też o nich nie mówią. „Mój brzuch, moje ciało, moja sprawa”. Tak pojmowany „feminizm” ściąga odpowiedzialność z mężczyzn. Daje im prezent. Już nawet nie muszą płacić za usługi. Nie muszą się przejmować. Tyle chętnych by ściągnąć z nich jakąkolwiek odpowiedzialność. Tylko brać i korzystać i nie przejmować się konsekwencjami bo to nie „ich” sprawa, nie „ich” brzuch. Choć w rzeczywistości jest to wątpliwy prezent. Bo z drugiej strony masz tych mężczyzn, którzy musieli patrzeć bezwolnie na śmierć własnych dzieci i nic nie mogli uczynić, którzy naprawdę chcieli mieć rodzinę, być mężami i być ojcami. Czy sądzisz, że po takim fakcie zapałają gwałtowniejszą miłością do takich kobiet?

–        Ale niektórzy z nich grożą, że odejdą jeśli kobieta coś z „tym” nie zrobi.

–        To od początku szukali tanich prostytutek, „łatwych” kobiet, nie żon. I ta, która się na taki układ zgodziła ponosi konsekwencje własnego wyboru. A ile z nich mówi wchodząc w „wolny” związek, a nawet i w prawne małżeństwo: „nie chcę mieć dzieci”? którymi to słowy dają do zrozumienia swoim „parterom”, że nie chcą by podejmowali rolę męża i ojca, lecz tylko kochanka, który da im seksualne zadowolenie. Dlaczego potem oczekują czegoś więcej? Odpowiedzialności męża i czułości i opieki ojca? Dlaczego mają pretensje?

Westchnęła.

–        Kimże się stały kobiety? Te „otwarte”, agresywne, nieustannie walczące ze swoją naturą i odwiecznymi zasadami kształtującymi świat? Wywalczyły sobie wolność, ale co to za wolność? Bycia panienką na telefon? Sądzą, że decydują o życiu… ale to o czym decydują, to tylko o tym z kim pójdą do łóżka i o tym, że nie będzie skutków tego pójścia. Ale nie decydują o życiu. Choć, niestety, często decydują o śmieci. Cudzej. A pójdą z każdym, kto okaże im trochę zainteresowania. Zaiste staniały usługi seksualne. Sprzedają się za uczucie, za ochłap uwagi i pożądania, które biorą za czułość i myślą, że są wolne. Ale nie otrzymają nic więcej niż to, co było przedmiotem niepisanego kontraktu. Otrzymają seks i prawo do usunięcia skutków tego seksu, prawo do bycia „wolnymi” na swoich tak wytrwale bronionych zasadach. A chciałyby więcej. Chciały by tego, co jest prawem żony. I matki. Szacunek, wyłączność, ciepło. Ale nie o tym była przecież umowa. Bo nie chcą być żonami… I nie chcą być matkami. To przeszkadza w karierze… owym abstrakcyjnym tworze, któremu składają w ofierze całe swoje życie. I co zyskują? Jak dobrze pójdzie to może emeryturę. I samotność. Nie umieją się dzielić swoim życiem więc nikt z nimi ich nie dzieli, a gdy się starzeją próbują odtworzyć utraconą i pogardzaną wcześniej płodność, zabiwszy dzieci próbują odzyskać je teraz „z próbówki” nie patrząc ile kolejnych żyć poświęcą, byleby one tylko miały to, czego chcą. Bo to ich „prawo” raz chcieć a raz nie chcieć… kształtować definicję człowieka według swojej zachcianki.

(…)

–        Świat, widzę już dojrzał do rządów alfonsów. Nigdy bowiem jeszcze tak bardzo kobiety nie upodliły się same. Walcząc z męską dominacją poprzez wyrzeczenie się swojej kobiecości, płodności i macierzyństwa, osiągnęły tylko to, że za darmo dają mężczyznom to, za co niegdyś ci musieli sporo płacić paniom lekkkiego prowadzenia, narażając się przy tym na ostracyzm społeczny. Teraz nikt ich za to nie potępia, bo i dlaczego, skoro kobiety same „tego chcą”? (…) Głupie dziewczyny za darmo pokazują swoje ciało, sądząc, że podnoszą tym swoją wartość. (…) I nie mów mi że takie są czasy, że nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Ona też sama siebie nie rozumie. Zachowuje się jakby dorastała w domu publicznym i może rzeczywiście tak jest, bo kiedy cała przestrzeń publiczna przesycona jest żądzą dorosłych i walką o prawa do eksponowania tej żądzy i swoich seksualnych upodobań i prawie do tworzenia prawa na podstawie żądzy i upodobań seksualnych jak uchronić przed tym dzieci? Kiedy kopulacja na deskach teatru nazywana jest sztuką a nie tym, czym jest w rzeczywistości – pornografią, publicznym zgorszeniem i gwałtem na duszy ludzkiej? Zresztą, jak wspomniałam, coraz więcej światłych „głosów” domaga się tego by wychowywać dzieci w ciemnych zaułkach ludzkich pożądań, by od najmłodszych lat informować dzieci o ludzkim upadku i grzechu, o nieczystości i żądzy  dla oszukania sumienia nazywanym „miłością” i o usuwaniu skutków żądzy. Przyzwoitość brzmi jak przekleństwo. Ale to właśnie przyzwoitość paradoksalnie nie pozwala na wykorzystywanie. (…)

(…)

–        Trzeba przywrócić przyzwoitość. Trzeba przewrócić rangę małżeństwu i właściwą rangę współżyciu. Nie jako przedmiotu zabawy dla wiecznych dzieci, ale jako coś co podejmują ludzie dorośli odpowiedzialni za swoje uczynki, którzy umieją ponieść konsekwencje własnych wyborów, którym przede wszystkim może być dziecko. (…)

–        Bo nie to, co głoszą „obrończynie praw kobiet” jest właściwą drogą do przywrócenia szacunku kobiecie  i uznania jej praw, ale jest tym dążenie do odzyskania wzajemnego zaufania mężczyzn i kobiet i wzajemnej odpowiedzialności względem siebie i innych. Nie dojdzie się do tego przez bezwarunkową akceptację żądz ludzkich i ludzkiego „chciejstwa”, ale przez podjęcie swoich obowiązków. Męża i ojca, żony i matki. Nie „partnerów” ciągnących każdy w swoją stronę, ale ludzi złączonych wspólnymi wartościami i wspólnym dążeniem. Złączonych wspólnym wypełnianiem obowiązków jakie się ma nie tylko względem siebie, ale też swoich dzieci, społeczeństwa i państwa. Nie od zwalniania dorosłych z odpowiedzialności ale od żądania od nich odpowiedzialności. Budowania na wierności, nie na zdradzie. Wierności, fundamencie, na którym można zbudować wszystko. W prawnie zawartym małżeństwie, nie w wolnym związku. Związek bez publicznej deklaracji nie ma podstaw by przetrwać, jest wyrazem chwilowej „dobrej woli” nie decyzji „do końca życia” i dlatego – przez swoją zamierzoną z góry „tymczasowość” – nie tworzy dobrego miejsca do tego by w nim przyjąć i wychowywać dzieci. Dlatego prawo państwowe zawsze chroniło małżeństwa i dawało im specjalne przywileje – ze względu na dzieci, których trud zrodzenia i wychowania podejmowali małżonkowie, albowiem to dzieci tworzą przyszłe społeczeństwo. A kiedy państwo popiera wszelkie związki oparte tylko na seksie, zdradzie czy stanach emocjonalnych dorosłych, dzieci nie tylko tracą miejsce do wychowania, rzucane są na pastwę żądzy dorosłych i ich seksualnych upodobań, czy też ich naiwności i głupoty, ale tracą wręcz, jako często niepożądane, prawo do życia, do istnienia znów sankcjonowane samobójczym dla państwa prawem. A potem… rozpada się państwo. Albo inny lud wchodzi i zajmuje miejsce tego, co sam wyrzekł się własnego potomstwa i własnej tożsamości… i zamiast na wartościach oparł swe istnienie na żądzy, zdradzie, egoizmie i prawie silniejszego. Człowiek musi funkcjonować w więziach, zależnościach, a nie jako banda egoistów. Albowiem egoiści troszczą się tylko o siebie… A żaden dom budowany na piasku nie ostoi się.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Agnieszka Myszewska-Dekert

Agnieszka Myszewska-Dekert na Liturgia.pl

Matka pięciorga dzieci. Z wykształcenia pedagog rodziny i katecheta. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której "żyjemy, poruszamy się i jesteśmy", stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku eSPe i miesięczniku List. Autorka książek: "Modlitwa - nieustanna wymiana miłości" (Kraków, 2001) oraz "Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna" (Kraków 2015).