Mit i rzeczywistość

W nie całkiem chwalebnej epoce liturgicznych eksperymentów okresu posoborowego pewien zapalony do liturgii specjalista od Starego Testamentu przedsięwziął próbę przekładu psalmów na użytek liturgii, w którym postanowił wyrzucić wszystkie obrazy nie przemawiające rzekomo do „dzisiejszego człowieka”.

Zatem żadnych już jeleni, liżących wodę u źródła, żadnych pocieszających mnie kijów i lasek Pana. A z tęsknoty za „mieszkaniem w domu Pana po wszystkie dni mego życia” zrobiła się pozbawiona wyrazu „możność przebywania zawsze blisko Pana”. Co tu się stało? Pełne ekspresji, poetyckie obrazy psalmów zostały zastąpione przez inne, blade i bezbarwne.

To nieprawda, że możemy mówić bez obrazów i metafor. Roi się od nich nawet w języku nauki. Czy to znaczy, że wszystko, co wyrażamy za pomocą metafor, nie jest „w dosłownym sensie” prawdziwe? Jeśli powiem: „zauroczeni słuchacze wisieli u jego ust”, nikt z was przecież nie pomyśli, że całe audytorium wisiało u jego ust w dosłownym sensie. Ale też nikt nie powie, że to zdanie wyraża nie obiektywną, lecz tylko subiektywną rzeczywistość. Słuchacze są rzeczywiście zafascynowani i słuchają mówcy jak zauroczeni. Obraz „wisieć u ust” podkreśla właśnie autentyczność zainteresowania.

Tymczasem nasi angielscy autorzy sądzą, że język „dosłownie prawdziwy” oznacza fakty obiektywne, podczas gdy mowa mityczno–metaforyczno–obrazowa jest wyrazem subiektywnych postaw i uczuć. Jednak to właśnie jest założeniem absolutnie nie do przyjęcia. Także język obrazowy, także mity oznaczają rzeczywistość, a nie tylko subiektywne postawy i uczucia. Tylko że tę rzeczywistość wyrażają w inny sposób niż język dosłowny – właśnie na sposób obrazowy.

Dzisiaj co raz ktoś stawia nas wobec alternatywy: Czy zdanie „Jezus jest wcielonym Synem Bożym” należy rozumieć dosłownie czy też symboliczno–mitycznie? Czy Jezus narodził się z Dziewicy w sensie dosłownym czy obrazowym?

Odpowiedź siedmiu Anglików jest jasna: „Jezus był wcielonym Synem Bożym – nie jest to prawdą w sensie dosłownym, ponieważ to zdanie nie ma sensu dosłownego; do Jezusa odniesiono tu wyobrażenie mitologiczne […] Pozwala nam ono wyjaśnić znaczenie Jezusa dla świata”.

Żeby wyjść z tego ślepego zaułka, powołam się na innego angielskiego autora, który jak niewielu tylko nam współczesnych przemyślał zagadnienie mitu, a jako pisarz sam wyczarował niejeden cudowny mit i – rzecz zdumiewająca – odnalazł wiarę na drodze mitów. Mam tu na myśli C.S. Lewisa (1898–1963).

Jako młody docent uczelni oksfordzkiej, a wtedy jeszcze zdeklarowany ateista, podobnie jak wielu jego (i naszych) współczesnych uczonych, C.S. Lewis hołdował poglądowi, że chrześcijaństwo jest po prostu nową wersją starych mitów. I on, tak jak Freud, przeczytał potężnych rozmiarów, dwunastotomowe dzieło Jamesa G. Frazera Złota gałąź (1890–1915) i był zafascynowany nieprzebranym bogactwem nagromadzonych w nim religijno–historycznych paraleli „umierającego boga”. „Mity o Adonisie i Ozyrysie, którzy są zabijani i na nowo powstają do życia i w ten sposób odnawiają życie natury i jej wielbicieli, to nic innego niż mity związane z wegetacją, które procesy zachodzące w przyrodzie przenoszą symbolicznie na życie ludzi. Co roku obumiera ziarno, jako zasiew rzucone na rolę i powstaje do nowego, pełniejszego życia; podobnie człowiek do życia musi zmierzać drogą śmierci. Opowiadania o Jezusie – mniemał młody Lewis – to tylko kolejne mity z tej samej serii. Jezus, który mówi, że ziarno pszeniczne, aby przynieść owoc, musi najpierw obumrzeć – ten sam Jezus bierze w swoje ręce chleb (=ziarno), łamie go i mówi: «To jest Ciało moje»; dzień później umiera, a trzeciego dnia powstaje z martwych. Czyż ten Jezus nie jest kolejnym bogiem–ziarnem i królem–ziarnem, który swoje życie oddaje za życie świata? Ale któregoś wieczoru Lewis spotkał innego przekonanego ateistę, który zauważył w rozmowie, że dowody historycznego charakteru Ewangelii są zdumiewająco przekonujące: «To dziwne. Wszystko, co Frazer opowiada o tym umierającym bogu, robi wrażenie, jakby to rzeczywiście się kiedyś wydarzyło»”.

W swojej autobiografii (Surprised by Joy) Lewis mów, że ta rozmowa okazała się decydującym krokiem na jego drodze do nawrócenia. Mity fascynowały Lewisa od dzieciństwa. Cóż takiego się w nich znajduje, co go tak dziwnie poruszało? To, że w czytelniku rozbudzają tęsknotę za czymś jemu samemu niedostępnym. Mity urzekają, dlatego że powodują katharsis, wstrząs i oczyszczenie, a przez to poszerzają świadomość, gdyż dzięki nim transcendujemy siebie samych. Nie są więc (jak dla Platona w Państwie) oszustwem poetów ani (jak dla wielu Ojców Kościoła) diabelskim omamieniem, ani (jak dla wielu adeptów Oświecenia) wymysłem kapłanów; są „w swej najlepszej części rzeczywistym, choć rozproszonym promieniem Boskiej prawdy, padającej na ludzką wyobraźnię”.

Czy nie może być tak, że wielkie mity różnych ludów i historia o Synu Bożym, który do nas przyszedł z nieba, mają ze sobą coś wspólnego, dlatego że w wyobraźni słynnych pogańskich nauczycieli i twórców mitów migocze przebłysk tego tematu, który według naszej wiary stanowi zwornik całej kosmicznej historii kosmosu, to jest Wcielenia?

Różnica dzieląca mit od chrześcijańskiej prawdy nie jest taka sama jak między fałszem i prawdą; mity nie są fałszywe dlatego tylko, że są mitami. Zdaniem C.S. Lewisa, różnica jest tu taka, jak „między rzeczywistymi wydarzeniami z jednej strony i niewyraźnymi o nich snami i marzeniami z drugiej”. Istotą chrześcijaństwa jest mit, który jest również faktem. Stary mit o umierającym Bogu, nie przestając być mitem, schodzi z nieba legendy i wyobraźni na ziemię historii. Wydarza się – w określonym dniu, w konkretnym miejscu, pociągając za sobą możliwe do określenia historyczne konsekwencje. Przechodzimy od jakiegoś Baldera czy Ozyrysa, umierającego nie wiadomo kiedy i gdzie, do historycznej Osoby ukrzyżowanej pod Poncjuszem Piłatem. Stając się faktem, nie przestaje on być mitem: na tym polega cud”.

C.S. Lewis zachęca nas do wyzbycia się obaw przed mitycznymi paralelami chrześcijaństwa. Czyż nie byłoby to smutne dla chrześcijaństwa, gdyby dla zachowania swej prawdy musiało odrzucić wszystkie jej przeczucia? Jeśli chrześcijaństwo ma być wypełnieniem „tęsknot ludzkości”, to nie musi przecież wyrzekać się mitów, będących ich odbiciem. To, co mówi Lewis, brzmi jak program dla teologii: „Nie potrzebujemy się wstydzić blasku mitów, którym skrzy się nasza teologia”. Tym „mitycznym blaskiem”, którego teologia jeszcze nie straciła, karmi się każda twórcza praca teologa. „Demityzacja”, jako program „teologii na dzień dzisiejszy”, nie zauważa tego, że „sekularyzacja” naszego świata stanowi tylko jedną stronę, bo jest i druga – świat, w którym nadal się pleni mit, przybrany jedynie w nową szatę (na przykład science fiction) i w którym, podobnie jak dawniej, odżywają wielkie tematy mitów: potwory i demony, bóstwa i duchy.

„Jeśli nasza teologia […] nie jest tak ceniona jak mitologia, to dlatego, że nie umiemy się wznieść na poziom poezji pogan, nie mówiąc już o przewyższeniu go” – mówił już Johann Georg Hamann. Nie należy mitów przeciwstawiać rzeczywistości i dla rzekomo lepszego jej rozumienia usuwać symbolicznego wymiaru czy wręcz „mitycznego blasku” chrześcijańskiego orędzia. Tym bardziej nie należy, wzorem gnozy, redukować historycznej rzeczywistości wydarzeń wcielenia, krzyża i zmartwychwstania do „tylko” symbolicznego znaczenia. Bo historia Chrystusa jest dlatego „najwznioślejszym mitem”, że mit stał się tu faktem.

Zobacz także