Nieustanne trwanie przed Bogiem

[...] Żeby pisać o “ulubionej formie medytacji”, trzeba medytować. A ja? Ja ostatnio głównie mocuję się z czasem, dopadającymi mnie z wielu stron zobowiązaniami i z własnym zmęczeniem.

[flickr-photo:id=5058725341
© Lawrence OP/Flickr®

I w tym braku czasu, i w tych zobowiązaniach, i w tym zmęczeniu próbuję nie tyle medytować, ile, po prostu, choćby przez chwilę się skupić, skierować myśl i intencję ku Bogu, stanąć przed Nim – najczęściej z pustymi rękami.

Ale to też może być modlitwa. Skoro jest ona SPOTKANIEM, to – jak pisze o. Jan Kulik, dominikanin – „nikt rozsądny nie będzie wymagał od przyjaciela, by ten był zawsze w dobrym nastroju, zawsze jednakowo skory do rozmowy. Tym bardziej Bóg w swojej miłości nie oczekuje, by człowiek z równą gorliwością przystępował do modlitwy. Wiedząc o zmęczeniu, cierpieniu czy absorbujących kłopotach swoich dzieci, ucieszy się ich obecnością”.

A zatem spróbuję opowiedzieć tu nie o „ulubionej formie medytacji”, ale o owej obecności i jej formach. Po pierwsze, codziennie staram się odmawiać brewiarz dla świeckich – przynajmniej dwie godziny liturgiczne: Jutrznię i Nieszpory. Nie czuję przy tym żadnych modlitewnych uniesień ani nawet zadowolenia – po prostu czytam Psalmy: chwalebne, pokutne i dziękczynne, a potem proszę o łaskę dla siebie, moich bliskich i dalekich, modlę się za Kościół, świat i za Polskę.

Po drugie, codziennie czytam Biblię – czytam ją od początku, według planu opracowanego przez Wspólnotę Chemin Neuf (można go znaleźć w internecie). Staram się robić to rano – i choć nie potrafię rozmyślać nad przeczytanym tekstem, nie raz czuję, jak SŁOWO pulsuje w mojej głowie i w moim sercu, jak wnika do krwiobiegu, jak mnie buduje.

Po trzecie, kiedy tylko mogę – w drodze do pracy, w tramwaju, w kolejce – odmawiam różaniec. Nie stać mnie na medytację tajemnic naszego zbawienia – po prostu przesuwam paciorki i mówię: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Chwała Ojcu”. Albo jeszcze prościej: „Panie Jezu, zmiłuj się nade mną”. A czasami nic nie mówię, tylko ściskam w ręku różaniec, wierząc – jak buddysta kręcący modlitewnym młynkiem – że i w ten pozawerbalny sposób staję jakoś w obecności Boga.

Natomiast w niedzielę – to po czwarte – idę do krakowskiego kościoła dominikanów i biorę udział w liturgii ludzi i aniołów. A kiedy przystępuję do Komunii, nie raz czuję, jak KTOŚ wnika do mojego krwiobiegu, jak mnie buduje…

Oto moja medytacja i stojące przed nią trudności. A jej owoce? No cóż, one są darem Boga. Ja jedynie, nie oglądając się na owoce, staram się powtarzać za bratem Karolem de Foucauld: „Ojcze, oddaję się Tobie. Uczyń ze mną, co zechcesz. Dziękuję Ci za wszystko, cokolwiek ze mną uczynisz. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko. Niech Twoja wola spełnia się we mnie i we wszystkich Twoich stworzeniach. Nie pragnę niczego innego, mój Boże…”

Autor Janusz Poniewierski – ur. 1958, redaktor miesięcznika „Znak”, w latach 1993-1997 kierownik działu religijnego „Tygodnika Powszechnego”, autor książek Pontyfikat 1978-2005 i Gesty Jana Pawła II, redaktor książek Kwiatki Jana Pawła II, Szukałem Was….

Tekst ukazał się w miesięczniku „List” 4/2002.

Zobacz także