O dzieciach w kościele

Zdarzyło mi się niedawno obserwować dyskusję internetową nt. dzieci w kościele, ich zachowania, tego czy przeszkadzają w modlitwie itd. I tak sobie pomyślałem, że jako ojciec już-niedługo-czwórki, doświadczony kościelny biegacz i etatowy uspokajacz coś na ten temat napiszę.

Rozmowa, jak to się często zdarza w przypadku dyskusji internetowych nie doprowadziła do niczego, przynajmniej do momentu, w którym miałem już dość i przestałem ją śledzić. Jedni wysyłali drugich na Msze dla dziećmi, drudzy tych pierwszych na Msze bez dzieci, jednym przeszkadzał dziecięcy hałas, drudzy go nie słyszeli, jedni wspominali z uznaniem praktykę z jednej z Mszy u krakowskich dominikanów, gdzie dzieci mają oddzielną Liturgię Słowa, drudzy zarzucali tym pierwszym, że mówią z pozycji bezdzietnych, a więc niedoświadczonych i uprzedzonych, jedni zżymali się na obojętność rodziców wobec zachowania dzieci (to też dotyczyło kościoła dominikanów), drudzy twierdzili, że nadmierna kościelna kindersztuba to produkcja niewierzących, itd., itd. W końcu ktoś powiedział kilka słów za dużo i atmosfera zrobiła się zwyczajnie przykra. Ot, taka internetowa codzienność. Ale ja przecież nie o tym chciałem…

Gdybym miał usytuować sam siebie po ktorejś ze stron tej dyskusji (nie zrobiłem tego wowczas, bo byłem właśnie na etapie decyzji o rezygnacji z większej aktywności w niektórych mediach internetowych), to postawiłbym się po stronie tych pierwszych. Ale przy zdecydowanym sprzeciwie wobec wszelkich form separowania dzieci od uczestnictwa w normalnej liturgii, tworzenia dla nich czegoś odrębnego (taka np. oddzielna Liturgia Słowa jest zresztą, jak się zdaje, sprzeczna z przepisami), smoków-niedzielaków i innych tego typu rzeczy.

W jednej z powieści Terry’ego Pratchetta, bohaterka, pracująca jako guwernantka, zadaje retoryczne pytanie: "W końcu czy jest sens uczyć dzieci, jak być dziećmi? Z tym radzą sobie doskonale" (Wiedźmikołaj, s. 28). Jak dla mnie to świetne, wręcz znakomite motto, również dla wychowania religijnego.

Znam doskonale syzyfowo-tantalowe męki rodzica, który zamiast się modlić albo słuchać musi uważać, żeby jego dwuletnia pociecha nie zaczęła się plątać pod nogami celebransa, albo tłuc nogami w podstawę bocznego ołtarza, tudzież jakieś inne pudło rezonansowe zdobiące kościół, a potem uspokajać ją, zanim wrzaskiem protestu pobudzi zmarłych śpiących w krypcie pod posadzką. Dlatego do pewnego stopnia rozumiem rodziców, którzy kiedy znajdą kościół albo godzinę Mszy, gdzie po pierwsze jest zawsze sporo miejsca, a po drugie przychodzi mnóstwo innych rodzin z małymi dziećmi (nie ma się więc takiego poczucia "bycia na widoku"), zwalniają się trochę (albo całkiem) z obowiązku kontrolowania poczynań swoich latorośli. Nie da się dwulatkowi przekazać poczucia sacrum, przejąć go głębią sprawowanych tajemnic, ani też wyjaśnić mu, że nie przeszkadzanie innym w modlitwie jest właściwym na danym moment wyrazem miłości bliźniego. Można go zmusić, żeby był cicho (ryzykowne, może się skończyć dużo gorszym hałasem), odwrócić jego uwagę od turbujących innych czynności (innymi słowy: zabawić), lub też ostatecznie wyprowadzić/wynieść z kościoła. Wszystko to jest dość, żeby nie powiedzieć, że bardzo, frustrujące. Są oczywiście dzieci w tym wieku, ktore potrafią przestać całą Mszę spokojnie (ułamek procenta), spędzić ją na rękach rodziców, zająć się czymś w sposób nikomu nie przeszkadzający, albo wreszcie całość przespać. Moje doświadczenia są inne, dlatego rozumiem. Ale…

No właśnie. Po pierwsze, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, a spoczywający na nas, rodzicach, obowiązek wychowania dzieci to nie jest coś, co możemy zawiesić na kołku, bo nasz Pan powiedział, żebyśmy pozwalali dzieciom do Niego przychodzić. Jako że pozostał z nami w Postaciach, które same z siebie nie generują relacji osobowej ani pełnej miłości czci, można postawić pytanie czy rezygnacja z praktycznego formowania dzieci do normalnego uczestnictwa w liturgii, w rzeczywistości im tej drogi do Niego nie zamyka.  Po drugie, ci, którzy pozwalają dzieciom robić w czasie Mszy na to, na co akurat jako dzieci mają ochotę zapominają o tym, że dzieci rosną a przyzwyczajenia pozostają. Dwulatek biegnący ze śmiechem, krzykiem, albo z oboma naraz główną nawą to tylko problem hałasu. Grupa pięciolatków bawiąca się w tej nawie w berka (widziałem, widziałem…) to już problem złych nawyków (albo braku dobrych). Problem trudny do odwrócenia. Pięciolatkowi można wytłumaczyć o wiele więcej niż dwulatkowi, ale to nie oznacza, że samo nasze tłumaczenie głębi i ważności tego, w czym uczestniczymy będzie w stanie wpłynąć decydująco na jego zachowanie. Dalej kluczową rzeczą pozostanie nawyk, rytualizacja, a ona potrzebuje czasu, żeby powstać. Dziecko jej magicznie nie nabierze wraz z trafieniem do zerówki. Dlatego trzeba starać się panować nad dwulatkami, nawet jeśli przez jakis czas przypomina to próbę wybicia głową dziury w murze (dużo wysiłku i bólu a doraźnie wymierny efekt, przynajmniej przez jakiś czas żaden). Moje doświadczenie mówi mi, że w pewnym momencie dzieci zaczynają się wciągać w tę, używając wyrażenia Guardiniego, "świętą grę". Jeśli są przyzwyczajone, że w czasie Mszy grają we własne gry, mogą mieć z tym problem.

Separowanie dzieci w jakikolwiek sposób od normalnej liturgii – jakkolwiek może to zabrzmieć paradoksalnie – jest pod względem peda(mista)gogicznym tym samym, co pozostawienie ich samopas. Też nie nauczą się tego, o co chodzi…

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.