Ogród

Było tak, że przysnąłem i miałem sen. Śnił się ogród.

Aj, co to był za ogród. Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, bo i oko, i ucho też należały do snu. Lecz właśnie tym śniącym się okiem ujrzałem niespożytą cudowność, mocniejszą niż dzienną, której sen oszczędził jakichkolwiek nazw, choćby takich jak − Eden.

Oto kadzidlane smugi oparów i mgieł. Rośliny ledwie podobne do tych, które widziałem dotychczas, lecz doskonale mi znane − okazuje się bowiem, że kojarzę ich nazwy, jakbym sam je kiedyś nadał.

Zaraz przede mną snują się wiotkimi łodyżkami monstrancje i jasne alby o olśniewającej wprost woni. Po zapachu odgaduję bliską obecność rozmaitych ziół: tak, to kwitną już balaski i sekwencje, kołysząc się ponad kobiercem młodych mszy, suplikacji i różnobarwnych feretronów.

Nawet najzwyczajniejsze litanie i zacheuszki, nawet pateny o krągłych listkach i drobne koloratki, których mnóstwo ścieli się u moich stóp, ożywa w świetle snu, sprawiając wrażenie jakby jaśniały swoim własnym światłem.

Dalej pojawiają się coraz szlachetniejsze kwiaty i krzewy: smukłe dalmatyki, sutanny i liturgie, a nieopodal nich rozsiane tu i ówdzie krzaki dzikich antyfon; gęste, rozbrzęczane owadem baldachimy i chwiejne, dziewicze epiklezy, a pośród nich − cudowny deogratias z rozedrganymi listkami, podobnymi do liści prefacji, choć większymi i posiadającymi nieco inny odcień intensywności.

Zmierzam środkiem alei. Wzdłuż niej szpalerem kołyszą się dostojne korporały, a pod nimi szeleszczą ambonki i tuniki. Co za krzewy!

Skąd mogłem wiedzieć, że idę spotkać tego, który je posadził? A jednak domyśliłem się, poznałem. Po tych znajomych mi roślinach. Po co innego miałbym tu się znaleźć.

Naraz wyrastają koło mnie potężne ornaty oplecione onirycznymi pnączami stuły. Gdzieniegdzie płonie rzadki kwiat cingulum. Na moich oczach wychylają się ze ściółki nieszpory, mszały posoborowe i wiele innych gatunków grzybów o hybrydycznych kształtach.

I w końcu z daleka widzę, lub może poznaję po woni niepodobnej do niczego innego, ogromne, górujące ponad całym lasem, święte drzewo: paschał.

Aj, co to było za drzewo. Pamiętam, że zanurzyłem w jego koronie całą swoją śnioną uwagę i nie wiem, jak długo tak brodziłem wśród jego konarów, ale naraz zacząłem się ku niemu zbliżać.

Już między drzewami, zza zagajnika humerałów, dostrzegłem cień postaci. Już cień zdawał się posiadać kontury, a las dzielący mnie od drzewa paschałowego − być coraz rzadszy. I ni stąd, ni zowąd przyszło − przebudzenie.

W ślad za siedzącymi obok mnie ludźmi wstałem nagle z miejsca i wraz ze wszystkimi zacząłem mówić. I właśnie gdy − spostrzegłszy osowiałe twarze ludzi i białe szaty kapłana − uprzytomniłem sobie, gdzie jestem, i w powtarzanych pospołu z innymi słowach rozpoznałem Credo, ostatni dreszcz świeżości mojego cichego i lekkiego nade wszystko snu prysł.

Lecz została mi po tym śnie odrobina aromatu i pamięci o tamtej zieleni. Wonność liturgii i daleki zapach mszy, który czasem w skupieniu wyławiam, gdy po raz kolejny wstaję na dźwięk dzwonka i wypowiadam słowa pisane mi przez mszał.

I cierpliwie czekam, aż zza tych słów-roślin wyłoni się postać, z którą nie zdążyłem się spotkać wówczas w ogrodzie, pod paschałem.

W śpiewnych wersetach psalmów, w iście kapłańskim geście podnoszenia ramion, kielicha, w melodii powstań i klęknięć i znanych na pamięć słowach modlitw jakby przez sen wyczuwam nieraz nutkę Jego obecności.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.