Poznajesz mnie?

Święta coraz bliżej. Odkąd jeżdżę w weekendy na studia do Krakowa widzę, że właściwie "są" już tam od dwóch tygodni. W radio niemalże od początku Adwentu słychać kolędy polskie i zagraniczne piosenki o świętach z nieśmiertelnym „Last Christmas” na czele.

A ja znów biedzę się ze szkolnymi jasełkami i pilnuję na Roratach, żeby dzieci nie biły się lampionami po głowach. Ale tak się zastanawiam – czy ja  porządnie przygotowuję się do świąt?

Jako teolog wiem jakie jest sedno prawdy o Wcieleniu. Robię co mogę by ukazać to jakoś w szkolnym przedstawieniu. Wiadomo jak jest – różne elementy: jasełka, choinka, porządki, wypieki, jakoś się na narodzenie Syna Bożego w naszym życiu składają. To, że piekarnik i lampki choinkowe stają się chwilami ważniejsze od sakramentu pojednania to inna i dość smutna kwestia.

Myślę jednak, że w tym ogólnospołecznym szale zakupowo- sprzątaniowo- wypiekowym da się przetrwać. Może dlatego tak myślę, że Jezus jakiego znam – nieważne czy mały czy dorosły – jest cierpliwy. Potrafi czekać na to, by zostać zauważonym, by się przypomnieć. Znajdzie sposób by dotrzeć do człowieka. Bo Jezus jakiego znam, ma tylko nasze własne siły, by prowadzić ludzi do Siebie samego. Ma tylko nasze ręce i serca do pracy nad tym, co sam zaczął przed wiekami i to tak naprawdę jeszcze na długo przed Betlejem.

Żeby nie zapomnieć o Nim w te święta, wcale nie trzeba przestać chodzić do sklepu, albo nie skorzystać z super promocji w Tesco. Nie warto myśleć, że skoro wcielony, to we własnej osobie stanie w naszych drzwiach i powie: „To ja, Jezus, poznajesz mnie?”, a jeśli nie przyjdzie, to znaczy że kolejne święta zawaliliśmy jako chrześcijanie. On przyjdzie. Czy jako ten malec z obrazów ze Świętą Rodziną, czy jako ten dorosły, już z brodą, kiedy siedzi w otoczeniu uczniów? A może po prostu – jako drugi człowiek – w końcu stał się Człowiekiem – i choć usłyszymy inne słowa, w sercu zabrzmi  nam właśnie to Jego pytanie: „Poznajesz mnie”?

Co roku, w Boże Narodzenie, gdy nakrywamy stół do wieczerzy wigilijnej, przypominamy sobie nawzajem ze szlachetnym patosem: „Pamiętaj o tradycyjnym, pustym talerzu dla niespodziewanego gościa! Zawsze może się zjawić ktoś samotny i nieszczęśliwy, a Boże Narodzenie to przecież święta miłości bliźniego! Pamiętam z dzieciństwa, jak przypominała o tym Mama – a my z siostrą mówiłyśmy z wątpliwym zrozumieniem „Aha” i  stawiałyśmy pięć nakryć – dla mamy, taty, dla siebie i dla tego kogoś.

Powiedzmy sobie szczerze – piąty, szósty czy dziesiąty (w zależności od tego ilu członków liczy rodzina) talerz prawie zawsze stoi pusty. Ot, ładny symbol. W końcu kto obcy ośmieliłby się zapukać do czyiś drzwi w wigilijny wieczór, zastrzeżony dla rodzinnej intymności?

Może się zdarzyć, że nowonarodzony Jezus zafunduje nam niespodziewany, wigilijny test na człowieczeństwo. O takim teście napisała kiedyś w swoich felietonach Dorota Terakowska. Na dodatek stwierdziła, że zdała ten tekst najwyżej na tróję.

Stół był już nakryty, uszka kończyły się gotować, nawet jej mąż precyzyjnie doprawił kapustę, ale gdzieś znikła najmłodsza córka, moja imienniczka – Małgosia. Miała tylko szybko wyprowadzić psa i wracać, tymczasem pies leżał jakby nigdy nic pod stołem, a jej nie było. Uszka akurat doszły, kiedy ktoś zapukał do drzwi. „Niech to szlag!”- zareagowała z uczuciem cała rodzina. No, w takim momencie?? A w progu stała szeroko roześmiana Małgosia i…obca, spłoszona staruszka. Wszyscy domownicy, gdyby mogli, zamieniliby się w wielki znak zapytania. Dziewczynka z kolei już wpychała nieznajomą do mieszkania, rozbierając ją z grubej chusty, starego palta i dwóch swetrów. „Pani jest do pustego talerza!” – zawołała z entuzjazmem. „Ale on jest zawsze pusty” – zauważyła (przytomnie, czyż nie?) jej starsza siostra Daria. „Bo czeka” – wtrąciła szybko Małgosia, wprowadzając starszą panią do pokoju.  Cała rodzina zaczęła się wtedy w środku gotować równie energicznie jak uszka, w końcu Dorota pociągnęła swoją młodszą pociechę do kuchni i zaczęła jej robić awanturę: „Przyprowadzasz do domu obcą osobę, która może nawet jest złodziejką! I to kiedy? W Wigilię? Zwariowałaś?” Córka spojrzała na nią bezradnie: „ Zawsze mówiłaś, że talerz czeka na kogoś nieszczęśliwego i samotnego, a ta pani jest NAPRAWDĘ samotna i nieszczęśliwa. Przyprowadziłam ją do nas z domu starców!” Dorota  już miała ochotę nadal mówić gniewnym tonem („Z domu starców?!”), o tym, jak bardzo nieodpowiedzialnie zachowała się Małgosia, kiedy nagle uświadomiła sobie, że za kilka godzin, o północy, jej pies i dwa koty zaczną rozmawiać ludzkimi głosami, a ona…warczy. Warczy o pusty talerz, o którym tyle rozprawia, gdy zaczyna się ceremonia nakrywania wigilijnego stołu! Wzięła głęboki oddech i dokończyła: „No i… dobrze zrobiłaś”.

Po podzieleniu się opłatkiem staruszka opowiedziała o swoich  dwóch córkach i synu, którzy gdzieś tam dzielą się opłatkiem, ale przy stole nie chcą mieć żadnych staruszek – ani swoich, ani obcych, bo starość psuje im dobry humor. Przy barszczu z uszkami rodzina dowiedziała się jak kiedyś obchodzono Wigilię tam, skąd pochodziła starsza pani, gdy do stołu zasiadało szesnaście osób z czterech pokoleń. A przy rybie okazało się, że staruszka była nauczycielką , ale „zawsze przychodzi taki dzień, gdy nie potrzebują cię ani własne, ani cudze dzieci” (ciekawe czy mnie czeka taka sama przyszłość). „Jak to, a my”? – zawołała wtedy Małgosia i wszyscy nieoczekiwanie poczuli się pewniej.  I po prostu naprawdę ze sobą. Ze sobą razem.

Wzruszyła mnie ta historia. Zastanawiałam się, jak ja sama zdałabym taki niespodziewany test na człowieczeństwo. Czy na tróję? A może wcale? Zamyśliłam się nad tą  dziwną granicą pomiędzy teoretyczną, a praktyczną miłością bliźniego. Bo najłatwiej postawić piąty, szósty czy dziesiąty talerz i liczyć na to, że pozostanie wygodnym, ale pustym symbolem. Przecież – czy ta staruszka, gdy weszła do domu Doroty tak naprawdę nie spytała: „To ja, Jezus. Poznajesz mnie?”

Jezus jakiego znam – nieważne, mały czy dorosły, jest cierpliwy. Ufa nam. Potrafi czekać na to, by Go ktoś zauważył. Wbrew pozorom, umie przebić się przez przedświąteczne zabieganie, brak czasu, Santa Clausa i wszechobecne dźwięki Jingle Bells. W końcu jest Bogiem. I to takim, który, niezależnie od promocji w Media Markt, staje się bezradny, samotny, jakby mówił: nikt Mnie nie potrzebuje. Wybiera taką drogę, by każdemu z nas dać szansę przytomnego zawołania do Niego tak, jak Małgosia do biednej staruszki: „Jak to, a my?”

On jest takim Bogiem, który wcale nie wymaga od nas więcej. Nie stacza zażartej bitwy z naszą nieumiejętnością przygotowania się i przeżywania świąt Jego Narodzenia. Po prostu przychodzi i staje w drzwiach naszego życia. Tylko od nas zależy czy zostanie zaproszony dalej i czy będzie tylko gościem, czy… domownikiem.

Bo Boże Narodzenie będzie miało taki sens, jaki mu sami nadamy. Jedno jest pewne. Naprawdę Bóg staje się Człowiekiem. I czeka, aby człowiek w końcu przemówił ludzkim głosem.

 

Fragment o wigilijnym teście na człowieczeństwo pochodzi z książki Doroty Terakowskiej „Dobry adres to człowiek”.

 

 

 

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Małgorzata Janiec

Małgorzata Janiec na Liturgia.pl

Teolog i dziennikarka. Na świecie obecna od ponad 30 lat. W szkole jako katechetka – 10 razy krócej. Na lekcjach pyta z pytającymi. Szuka z szukającymi. Wierzy z wierzącymi i wierzy w „niewierzących”. Modli się ze wszystkimi i za wszystkich. Do pracy ma pod górkę. A w pracy uczy siebie i innych, że do nieba idzie się zwyczajnie – pod górkę lub nie – po ziemi.