Rozmowa Trzech

Wszyscy żyjący popełniają ten błąd, że odróżniają zbyt mocno.
Anioły - jak niesie wieść - często nie wiedzą, czy idą między żywymi, czy umarłymi.

R. M. Rilke, „Elegia I”
 

Przywykliśmy do tego, że stanowimy oś dla samych siebie. Kręcimy się wokół własnych problemów, myślimy o własnych sprawach, szukamy własnych korzyści. To nie od razu musi być złe. Ktoś w końcu powinien zadbać o naszą karierę, dom, rodzinę. Świat natomiast jest tak urządzony, że tym kimś jesteśmy my sami. Stara przykra prawda. Nierzadko proza codzienności ogarnia duchowy wymiar naszego życia, a wówczas dzieje się coś niepokojącego.

Z jednej strony Ewangelia i życie duchowe pulsuje w nas osobistym rytmem. Wielu odnajduje indywidualną relację ze Zbawicielem, cieszy się odzyskaniem duchowych przestrzeni Pisma, Liturgii i Kościoła. Czasem jednak zdarza się, że po przebudzeniu duchowym – pełnym zachwytu nad pięknem Boga – osuwamy się w roztrząsanie jedynie własnych spraw. Chyba dlatego wśród wielu kaznodziejów zapanowała niepokojąca moda. Ewangelię odczytują w kluczu: „Co Chrystus mówi do mnie, do ciebie”. I choć mógłby to być wstęp do urzekającej katechezy o Chrystusie żywym, często jest to początek rozważań na temat: Jak przełamać trudność w kontakcie z drugim? Jak zaakceptować samego siebie? Jak pokochać swoją przeszłość?. Są to treści ważne, ale jakże odległe od relacji o życiu i śmierci Jezusa z Nazaretu. Nasze rozważania na tematy ewangeliczne stały się jakby wprawkami do podręczników życia moralnego, zbiorów wskazówek dobrego, humanistycznego postępowania. W centrum stanęły moje poranione serce, przeżywane relacje, lęki i troski. Jak pusto w tym zbiorze mów brzmią zachęty do wytrwałego i pobożnego życia. Do kogo miałoby ono prowadzić? Jaki jest profil głównego Bohatera ewangelicznych wydarzeń? Czy uda się nam rozpoznać Jego rysy?

Co gorsza wydaje się, że również modlitwę przeżywamy na przedłużeniu codziennych spraw i trosk, skutecznie zasłaniających nam perspektywę nieba. Przez to nasze medytacje przetworzyliśmy w serię próśb gdzieniegdzie ukwieconych wyznaniem miłości. Jak sucho dźwięczy nasz głos, jak spragniony pocieszenia się wydaje. Czy nie zgasło w nas jeszcze wspomnienie innej modlitwy, pełnej entuzjazmu i radości z odzyskanego sensu życia? Czy nie kołacze się w nas echo tamtego wyznania?

W różny sposób na nowo próbujemy rozpalić „pierwszą miłość”. Czytamy pobożne książki, mobilizujemy się kolejnymi postanowieniami poprawy, bijemy się w piersi, gdy coś nie pójdzie według naszych oczekiwań. A przecież tak niewiele nam trzeba. Dzieli nas tylko krok od tajemnic napawających otuchą, siłą i mocą. Droga do nich wiedzie w przeciwnym kierunku – na zewnątrz, poza krąg naszych zmagań i smutków. By świat z powrotem odzyskał harmonię kształtów i barw, trzeba nam zdjąć soczewki wywracające go do góry nogami, soczewki zapatrzenia w siebie. Pomoże nam w tym ikona, jedno z nielicznych sakralnych dzieł, które bezbłędnie wiedzie poza nas samych.

Liturgia wydarza się naprawdę

Na początku była Trójca. Pogodna, cicha, samotna – jak na obrazie Rublowa. Syn i Duch skłonieni, bez przymusu posłuszni. Ojciec łagodny, skierowany w Ich stronę. Tradycja nie bez przyczyny nazwała malarza „Mistrzem niewidzialnej strony”, właśnie w tej ikonie ukazał się wyraziście jego talent. W obrazie przenikają się dwa światy. Rzecz dzieje się bez pośpiechu, na początku, poza czasem, lecz zarazem pomiędzy namiotami Abrama. Ikonopis nie poprzestał na tym. Choć wykorzystał scenę z Genezis, nie przedstawił jej lustrzanego odbicia. Według wskazówek swoich medytacji wydobył z dawnej opowieści kilka szczegółów. Postąpił zgodnie z nauką Ojców, którzy w większości scen Starego Testamentu widzieli przebłysk późniejszych wydarzeń. Duchowy geniusz Rublowa nie tylko ustrzegł go przed przedmiotowym potraktowaniem sceny, ale zaprowadził go do ukrytego w niej sensu. Nie jestem pewien, czy nie należy tu napisać: Sensu.

Malarz zobaczył, że zwykły stół jest zapowiedzią ołtarza, a naczynia z posiłkiem rzucają cień kielicha. Tak, jak Cyryl i inni wiedział, że Abramowi objawiło się Trzech. Ale dopiero on narzucił Synowi na ramiona szkarłatny ornat, a złotą stułą ozdobił Mu ramię. Postawił kielich na ołtarzu, a pośrodku zebranych dojrzał kapłana. Trójca na ikonie Rublowa ogarnia swoimi skrzydłami Eucharystię, dar Ojca, ofiarę Syna, dzieło Ducha. Kielich z krwią Baranka jest nie tylko w centrum obrazu, ale w centrum Trójcy.

Trop odsłonięty przez starą ikonę bezbłędnie wiedzie nas do samego sedna: Eucharystia, a szerzej Liturgia, wiąże z sobą zdarzenia odległe (wewnątrzboskie) z zachwyconym uczestnikiem abramowej uczty. Eucharystia pozwoliła mu znaleźć się w sercu Trójcy. Zajął wolne miejsce na progu sceny sprzed początku czasu. Przybliżmy się bez pośpiechu do tej tajemnicy.

Uczestnicząc w celebracji Wielkiego Piątku, widzimy kapłana, który wchodząc do kościoła, kładzie się krzyżem przed stopniami ołtarza. Wtedy, w milczeniu pośród oczekującego w napięciu kościoła, łatwiej zbliżyć się do prezbitera z początków chrześcijaństwa, który poruszony ogromem grzechu i łaski, jako pierwszy upadł przed stopniami ołtarza rzymskiej bazyliki. Może nawet zapłakał? A lud stłoczony wokół niego czekał cierpliwie, wytężając uwagę, by nie stracić żadnego słowa natchnionego kapłana. Nie trzeba sięgać tak daleko, by doświadczyć przebłysku modlitwy i wiary, wciąż ożywianych w kolejnych pokoleniach. Oto śpiew Kyrie eleison, kilka dźwięków, w których rozlega się głos wiernych z katakumb, mnichów sprowadzonych do Galii przez Pepina Krótkiego, męczenników rewolucji francuskiej i nas samych. A Gloria in excelsis – czy to nie ten sam hymn śpiewali aniołowie pośrodku nocy na pastwisku pod Betlejem?

Liturgia sięga poprzez czas do wydarzeń odległych. Sprawia, że wciąż trwają, na nowo się wydarzają, przekraczają ramy miejsc i czasów, by uobecnić się w zgromadzeniu wierzących. Przecież – można argumentować – na nowo wypowiadamy, odtwarzamy, sprawujemy tamte gesty, tajemnice. Owszem – „na nowo”, lecz ani o okruch mniej prawdziwie.

To jeszcze nie kres drogi. Liturgia nie przekracza jedynie granicy czasu. Posłuchajmy śpiewu Sanctus. Czyje to głosy? Wymowniej jeszcze zabrzmi wezwanie: „Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie Tobie, Boże Ojcze wszechmogący w jedności Ducha Świętego wszelka cześć i chwała przez wszystkie wieki wieków”. Czy nie z Nim, w Nim i przez Niego? Czy nie pośród i z Aniołami? Wobec tego Liturgia sięga nie tylko poza granicę czasu. Przenika również zasłonę spuszczoną pomiędzy światami, zaciera różnicę pomiędzy tym, co duchowe, a tym, co cielesne. Nie wiadomo już dłużej, co jest w niebie lub z nieba, a co ziemskiego czy też z ziemi. Stoimy wciąż na tej samej posadzce parafialnego kościoła, pomiędzy mężem i nielubianym sąsiadem, a uczestniczymy w sprawach o wiele większych niż miłość czy niechęć. Za sprawą celebracji sięgnęliśmy nieba, czasów Chrystusa, odwiecznych spraw i zarządzeń niewzruszonej woli Ojca. Już dłużej nie stoimy przed obrazem, lecz wobec samej Trójcy Świętej.

W tym miejscu trzeba być bardzo ostrożnym. Można odwrócić się z ukrytą pogardą: „To nie dla mnie, nie jestem mistykiem”. Można wzruszyć ramionami niewiary i po prostu powrócić bez zastanowienia ku znanej rutynie niedzielnych mszy. Łatwo też zauroczenie Boskimi sprawami spożytkować na umocnienie własnego ego. Miłe wrażenie upojenia można skonsumować („przeżyć”) tak, jak dziecko przeżywa wzruszające obrazy z disnejowskiej bajki, którymi karmi się jedynie do czasu projekcji kolejnego filmu. Zachwyt Bożym pięknem zobowiązuje, ponieważ jego źródłem jest Objawienie.

Trudna jest treść naszej wiary. Jeśli naprawdę stajemy wobec rzeczywistości godnej bycia w centrum Trójcy, to usprawiedliwiony byłby niepokój i drżenie. Nie dość, że śmiemy spoglądać w stronę Tego, przed którym Abram padł na kolana, Hiob zamilkł, a Eliasz zakrył twarz, to jeszcze rozmyślamy nad tajemnicą Jego serca. Ale i to nie dość, przecież – stojąc wobec tajemnicy serca Boga – śmiemy znudzonym głosem deklamować formuły modlitw. Przecież tutaj obojętność graniczy z pogardą, a rutyna z grzechem. Nie bójmy się jednak. Jezus, zaraz po tym, gdy objawił Swoim uczniom moc godną Syna Bożego, powiedział do nich: „Nie bójcie się! To Ja Jestem!”. A były to słowa zmiłowania.

Teraz zatem najważniejsze jest, byśmy zdali sobie sprawę z tego, że tajemnica, przed którą stajemy, dzieje się naprawdę. Przebywamy w tym, co prawdziwe na wskroś, co rzeczywiste realnością samego fundamentu bytu. Tu znaki i słowa sprawiają to, co znaczą. Poprzez czas i materię słyszymy Jego samego, gdy mówi: „Oto Ciało…, oto Krew moja”. I staje się Ciało i staje się Krew. Nie mniej prawdziwa od tej, którą przelał w południe następnego dnia. Przyświadczenie tej prawdzie jest warunkiem sine qua non zbliżenia się do tajemnicy ujętej w ramy obrazu Rublowa, a żywej w codziennym celebrowaniu mszy świętej.

W pobliżu dębów Mamre Abram chciał podziękować swoim Gościom, dlatego przygotował Im posiłek. Rosyjski Ikonopis dostrzegł w Abramowym podziękowaniu ofiarę. Jej symbolem jest kielich, wyznaczający centrum sceny, w której splótł ze sobą ofiarę Chrystusa i ludzkie dziękczynienie. Nie tylko to, ale coś znacznie większego: ukazał, że dziękczynienie i ofiara są obrazem Boskich relacji w Trójcy. W centrum kompozycji jest kielich pełen Krwi barankowej: dar Syna – odpowiedź na dar Ojca.

W Trójcy

Eucharystia to dziękczynienie, które jest ofiarą. Co to znaczy? Dziękczynienie jest zwróceniem się ku darczyńcy. Czy to ze szczerej wdzięczności, czy tylko z powodu dobrego wychowania, dziękując próbujemy w jakiś sposób wynagrodzić obdarowującego za podarowany nam przedmiot. Przez uśmiech, słowo czy kwiaty chcemy w pewnym sensie „oddać” otrzymaną rzecz. Tak, by ten, kto nas ucieszył prezentem, nie pozostał z pustymi rękoma. Jeśli dzieje się to w klimacie wzajemnej życzliwości, wówczas obdarowany spontanicznie dąży do odwzajemnienia daru. Nie ma tu mowy o jakimś rewanżu, przymusie, a tym bardziej o zabezpieczeniu się przed oskarżeniem o egocentryzm. To raczej naturalna odpowiedź, która za źródło ma wspólny – razem z dającym – motyw: pragnienie hojnego obdarowania kochanej osoby. Gdy miłość jest głęboka i autentyczna, coraz trudniej o uciszenie pragnienia dawania. Kochankowie szukają kolejnych, coraz mocniej przemawiających gestów, coraz intymniejszych prezentów, aż wreszcie chcą oddać się sobie nawzajem. Tu docieramy do tematu ofiary. Niestety słowo to ma pejoratywny wydźwięk. Kojarzy się ze stratą: całopalenie, krwawa rzeź, wyniszczenie, śmierć. Trudno znaleźć tu miejsce dla pełnego swobody i radości spontanicznego powierzenia się kochanej osobie. Pomiędzy kochającymi się osobami ofiara jest tym samym, co „oddanie” lub też po prostu „miłość”[1]. Ofiarować znaczy dać się całkowicie. Zawiesić przestraszoną myśl, wolę uczynić całkowicie bierną, jednocześnie odpowiedzieć nawet na najmniejsze spragnione drgnienie kochającego, całe zaangażowanie skupić na nim. Refleksja teologiczna w podobny sposób opisuje życie Trójjedynego Boga.

Syn jest odbiciem Ojca, Jego doskonałym obrazem, który został zrodzony jako całkowity dar Ojca dla Syna. „Zrodził” oznacza tu, że Ojciec obdarował Syna swoją najgłębszą istotą[2]. Syn (właśnie dlatego, że jest doskonałym odbiciem Ojca) odpowiada na dar zrodzenia ofiarowaniem się Ojcu. Nie znajduje niczego, co mogłoby lepiej wyrazić miłość Syna, co mogłoby pełniej obdarować Rodzącego, jak tylko Jego obraz, a więc On sam. Synostwo w Trójcy nie jest jedynie bierną relacją, polega bowiem na aktywnym oddawaniu się Ojcu. Trójca Święta jest wzajemnym i upodabniającym oddawaniem się Ojca Synowi i Syna Ojcu. Pomiędzy Nimi jest całkowita komplementarność, zgodność daru i odpowiedzi na niego. Dzieje się tak, jakby Syn swoim doskonałym oddaniem dziękował Ojcu za dar zrodzenia. W tym sensie Trójca jest eucharystyczna.

Teologia – a wskazuje to na greckie korzenie myślenia chrześcijan – próbuje opowiedzieć o relacjach w Trójcy, posługując się modelem ducha myślącego samego siebie. Myśl doskonale odwzorowuje ducha, lecz nie jest tym samym, co duch. Duch rodzi myśl, ta zaś wraca do niego, ponieważ on jest jedyną jej treścią. Myśl „lgnie” do ducha, a duch wciąż ją rodzi w sobie. Podobnie jak duch z greckiego porównania, tak Trójca Święta nie potrzebuje chleba ani wina, by nieskończenie się obdarowywać. Skąd więc te postacie?

Ojciec jest nieskończenie płodny i na miarę swej płodności obdarowuje Syna. Jakby nie dość było dać siebie, pragnie jeszcze obdarować Syna czymś „spoza” siebie. Nie znajduje poza sobą niczego wartego Jego Syna. Nic poza Jednorodzonym nie jest godne, by być darem dla Syna. To, co Go nie przypomina, uwłacza bowiem Jego pięknu. Dlatego wszystko, co się stanie, będzie obrazem, odwzorowaniem Syna[3]. To zupełnie odmienny od wewnątrztrynitarnego rodzaj odwzorowania – stworzenie jest czymś absolutnie odmiennym od Boga. W człowieku podobieństwo i różnica pomiędzy stworzeniem a Synem Bożym jest szczególnie wyraźna. Syn Boży uniża samego siebie, by we Wcieleniu pokonać nieskończoną przepaść, która dzieli Boga i człowieka – różnicę natur. Jednak sama możliwość przyjęcia ludzkiej natury pokazuje, jak wielkie jest podobieństwo człowieka do Boga. Syn, choć uniżony, nie traci niczego, co należy do istoty Boskości. Stworzenie może „unieść” Boską naturę Słowa, nie ulegając zniszczeniu. Tylko i aż takie odwzorowanie Ojciec daje Synowi. Dane jakby „spoza” istoty Ojca jest względem Niego w pewnym sensie autonomiczne: uwolnione, zdolne do odmowy[4]. Jako coś całkowicie odmiennego „dopełnia” obdarowania Syna.

Stworzenie poprzez grzech odwróciło się od Boga. Ta dramatyczna sytuacja pozwala nam dostrzec odpowiedź Jednorodzonego na dar Ojca. Nieustające pulsowanie daru w Trójcy nie znajduje spoczynku. Syn, jako odwzajemnienie miłości Ojca przez Wcielenie i Krzyż, odnawia stworzenie, jakby je oddawał Ojcu takim, jakiego zapragnął. Podobnie, jak odpowiedzią na ojcowski dar zrodzenia jest samooddanie się Syna, tak na dar stworzenia Syn odpowiada odkupieniem[5]. Przy interpretacji zdarzeń kosmicznych nie wolno ograniczyć się jedynie do perspektywy wewnątrztrynitarnej. Od chwili stworzenia Bóg absolutnie poważnie traktuje autonomię powołanych do istnienia istot. Na sposób Boskiej powagi traktuje podejmowane przez stworzenia wybory i ich konsekwencje, a na miarę swej miłości zabiega o uszczęśliwienie istot powołanych do istnienia. Stąd odkupienie nie może dokonać się bez ich udziału, „na zewnątrz” stworzenia. Stworzenie musi być w centrum odkupienia. Dlatego zbawienie dokonało się przez Wcielenie, dlatego też postacie eucharystyczne wzięte są z domeny stworzenia: ziemi, winnego krzewu i pracy rąk ludzkich.

Powiedzieliśmy wyżej, że Eucharystia odbija i urzeczywistnia życie trynitarne. Nie można ograniczyć jej do aktu, którego celem byłoby przywrócenie stworzenia Bogu. Choć jest to wątek bardzo istotny i przyjdzie nam do niego powrócić, to jednak najpierw podkreślmy raz jeszcze: w Eucharystii Syn oddaje się Ojcu na sposób dziękczynienia, które jest ofiarą. Święty sakrament wprowadza nas w tajemnicę życia Przenajświętszej Trójcy. Możemy uczestniczyć w ofiarowywaniu się Syna Ojcu. Dzieje się to już nie tylko poza czasem i miejscem (przed stworzeniem), ale na sposób Wcielenia: w Ciele i we Krwi. Oto sedno tajemniczych splotów: Syn oddaje się Ojcu, uległy, w rękach grzeszników, w cichości i pokorze, w Ciele i we Krwi, bo tylko takim znają Go ludzie. Oddaje się Ojcu w naturze, którą przyjął w momencie Wcielenia. Oddaje się na sposób Boga-Człowieka. W sobie więc przywraca zbłąkane stworzenie. Dzięki swemu Ciału i Krwi oddaje Ojcu – jak mówi Ireneusz – to, czego On pragnie: ludzką naturę pozbawioną grzechu[6]. Chrystus nigdy nie porzucił raz przyjętego ciała, lecz na wieki w nim oddaje się Ojcu. Oto Eucharystia, dziękczynienie na sposób ofiary.

Skoro widzimy zarys Boskich relacji, w świetle których sprawowana jest najświętsza ofiara, spójrzmy na rolę stworzenia w jej sprawowaniu. De facto nie można sobie wyobrazić, by ludzie mogli być bardziej zaangażowani w Eucharystię bez zmiany sposobu na jaki istnieją. My ją przygotowujemy, my w niej uczestniczymy, my ją sprawujemy. Kapłan występuje in persona Christi, ale to dzięki niemu chleb staje się Ciałem, a wino Krwią. Eucharystia jest naszą i jego ofiarą. I tego wszystkiego jest jeszcze mało: Eucharystia dana jest nam jako pokarm. To, co wyraża i uczestniczy w samym sercu Trójcy, jest nam dane do spożycia, dzięki temu jesteśmy włączeni w puls odwiecznego obdarowywania się Boskich Osób; upodabniamy się do Syna i wraz z Nim jesteśmy ofiarowani Ojcu. Eucharystia, synowskie oddanie się w Ciele i we Krwi, obejmuje nas samych zarówno przez tożsamość człowieczej natury, jak i spożywanie, a więc całkowite złączenie z Osobą Syna[7].

Dotychczas nie powiedzieliśmy nic o Duchu Świętym, a przecież wciąż mówiliśmy o Przenajświętszej Trójcy. W pewnym sensie taki opis odpowiada naturze Trzeciej Osoby Trójcy – przenika i ogarnia głębokości Boga samego, lecz sam pozostaje niezauważony. Ramy tego rozważania nie pomieszczą kolejnych wątków. Powiedzmy jednak dobitnie, że dziełem Ducha jest Eucharystia, w której uczestniczymy. On uzdalnia nas do ofiary. Sprawia, że jesteśmy w stanie oddać myśl, wolę i nasze ciała na ofiarę podobną do Chrystusowej. Dzięki Jego mocy to, co cielesne, staje się duchowe. Ciało (a więc osoba i otoczenie, w którym żyje) przez intencję i realny dar z siebie, a nade wszystko dzięki spożywaniu ofiary Chrystusa, jest przebóstwiane. Człowiek oddaje swą wolę, myśl i ciało w duchowe Ręce. Komunikacja tych dwóch światów, komunikacja poprzez czas, komunikacja pomiędzy dziełem Jezusa z Nazaretu a naszą modlitwą – oto dzieło Ducha. Dzięki przemianie tego, co cielesne (ciało we wspomnianym wyżej sensie) w to, co duchowe (ofiara Chrystusa), Duch ogarnia i uświęca nas, którzy w ten sposób stajemy się ofiarą miłą Bogu.

Ograniczenie roli Ducha Świętego do uwznioślenia (uświęcenia) darów ofiarnych byłoby umniejszeniem Jego obecności. Syryjski hymn o Paraklecie wskazuje trop, którym należy podążyć, by oczarowała nas Jego obecność: „Ogień i Duch był w łonie, które Cię zrodziło. Ogień i Duch był w rzece, która Cię ochrzciła. Ogień i Duch są w chrzcie, jak w chlebie i kielichu jest Ogień i Duch. W Twym chlebie żyje ukryty Duch, który nie może być spożyty, w Twym winie płonie Ogień, który nie może być wypity. Duch w Twym chlebie, Ogień w Twym winie są wielkimi cudami, jakie przyjmują nasze wargi”[8]. Duch jest Ogniem, w którym płonie ofiara Jezusa – Bożego Syna. Logos daje się Ojcu, a wolą tego oddania jest Duch. Otwarta w tym zdaniu perspektywa prowadzi na skraj przepaści majestatu Trójcy. Czy może być coś bardziej wspólnego Ojcu i Synowi od woli wzajemnego oddania się? Czy może być inna Przestrzeń wzajemnego oddania niż ta Boska Miłość? Czy można wskazać inny Ogień, który rozpalił serce Syna ku Ojcu tak, że oddał się On w ręce stworzeń, by te składały Go na ołtarzu po kres świata?

Wiatyk

Punktem wyjścia powyższej medytacji był pewien błąd: odwrócenie perspektyw – skupienie się na tym, co na wskroś cielesne, a zapomnienie tego, co do granic pojmowania duchowe. Wróćmy raz jeszcze do tej kwestii. Pisaliśmy, że uczestniczenie w Boskich tajemnicach stanie się lekarstwem dla naszych poranionych serc, złamanych relacji. Tak też jest w rzeczywistości. Jeśli zdobędziemy się na odwagę uczestniczenia w świętych obrzędach ze świadomością i uwagą na opisywane tu sprawy, nasze wnętrze okaże się jakby nieistotne. To złudzenie. W rzeczywistości, gdy oderwiemy od niego wzrok, a przyjmiemy (będziemy się karmić) dar Ojca i ofiarę Syna, niepostrzeżenie nasze serce ulegnie przemianie. Krokiem ku uzdrowieniu jest ofiara naszego ciała: oderwanie się od siebie ze względu na pozyskanie niebieskich darów. Według wskazania, które Paweł pozostawił Rzymianom: „Dajcie ciała wasze na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej”. (Rz 12,1) Jak zauważył kardynał Ratzinger „rozumna służba Boża” (gr. logike latreia) znaczy tyle, co „liturgia na miarę Logosu”. Miarą Logosu jest odwieczne, doskonałe oddanie się Ojcu. Oto klucz do poznania i uczestniczenia w Boskich tajemnicach. Pokarmem na tę drogę jest Ciało i Krew Bożego Syna. Przez ten dar Logos upodabnia nas do siebie, naszą ofiarę czyni podobną do swojej, aż do pełnej odpowiedniości: Dla chrześcijanina życie polega na stopniowym przyjmowaniu Bożych obyczajów. I wychowywanie, trwające aż do chwili śmierci, całe ludzkie życie bowiem jest tylko wiekiem młodzieńczym, według słów Jeana Guittona, polega «na dyscyplinie, przez którą przygotowuje się dziecko do życia doczesnego, a dorosły do życia wiecznego, tak, aby to, co widzi, wywoływało w nim wrażenie, że już to kiedyś był widział». Nie trzeba, żebyśmy przybywając do nieba czuli się nieswojo. Nasze życie jest terminowaniem. Chodzi o nauczenie się podstaw tego, co pewnego dnia będziemy mieli pełnić. Tak więc w modlitwie próbujemy wyjąkać to, co później będzie niebiańską rozmową z Bogiem i Jego aniołami; podobnie trzeba, byśmy okrzesywali rozum tak przywarty do świata przestrzeni i czasu, stopniowo oswajali go ze sprawami Boskimi przez działanie darów Ducha Świętego; tak samo miłość jest niezręcznym zapoczątkowaniem tej całkowitej komunii, która połączy wszystkich świętych. Czyniąc tak, zaczynamy czynić to, co będziemy czynić zawsze. Tak powstaje zarys naszego prawdziwego życia. Wszystko się rozpoczyna[9].

Tomasz Grabowski OP

Tekst pochodzi z czasopisma Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów w Krakowie "Teofil", nr 2 (20) 2004.


[1] Dlatego ofiarowanie Bogu uświęca. Bóg „posiada”, a więc „przebywa” w ofiarowanej Mu dziedzinie życia, pragnieniu, przedmiotach.

[2] W rozważaniach na te tematy nieznośne zdaje się związanie języka i myślenia z czasem i przestrzenią.

[3] W tym sensie stworzenie „w Nim i dla Niego zostało stworzone”, niesie tajemnicze podobieństwo do Jednorodzonego.

[4] Świadomie unikam słowa ,,wolne”. Słowo to na wiele różnych sposobów zniekształca opis relacji stworzenia i Stwórcy. Wolny nie znaczy niezależny od Boga. Gdyby tak było, wolny oznaczałoby to samo, co nieszczęśliwy.

[5] Ojcowie Kościoła domyślają się, że gdyby nie grzech, to poznalibyśmy inny sposób synowskiej odpowiedzi. Pewne jest, że Syn doskonale odwzajemnia obdarowanie.

[6] Zaznaczmy tylko, że to samo dzieje się na krzyżu. Tam – w sposób krwawy, tu – bezkrwawo. Krew nie jest jednak konieczna w relacji Ojca i Syna, Ich miłość ma charakter duchowy – w głębi Osób dokonuje się to, co najważniejsze. Męka Chrystusa jest oddaniem się Ojcu w perspektywie grzechu świata. Taki wydaje się porządek zbawienia. Ojciec nigdy nie żąda cierpienia Syna. W męce Jezusa nie wolno widzieć zadośćuczynienia krwiożerczości Ojca. Taka myśl jest po prostu bluźniercza.

[7] Akcentowany tutaj trynitarny wymiar Eucharystii nie umniejsza faktu, że Chrystus ofiarował się za Kościół i dla Kościoła. By rozwinąć ten wątek, należałoby skupić się na ofierze krzyża i z niej wnioskować o odkupieńczym i odnowieńczym charakterze Eucharystii. Nie taki jest jednak cel niniejszego tekstu.

[8] Cytowane za: Y. Congar OP, Wierzę w Ducha Świętego, t. III, Warszawa 1996, s. 307.

[9] J. Daniélou, Trójca Święta i tajemnica egzystencji. Znaki świątyni, czyli obecności Bożej, Kraków 1994, s. 133n.

Zobacz także

Tomasz Grabowski OP

Tomasz Grabowski OP na Liturgia.pl

Od początku zaangażowany w działalność Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, w latach 2005-2010 jego dyrektor, a od przekształcenia w Fundację – prezes w latach 2010-2016. Od września 2016 r. prezes Wydawnictwa Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego „W drodze” w Poznaniu i stały współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.