Spustoszenie Smauga i nie tylko czyli o uproszczeniach

Druga część filmowego "Hobbita" (chociaż lepiej byłoby powiedzieć po prostu: kolejny film Petera Jacksona) dostarczyła mi wiele radości.

Naprawdę, uśmiałem się na nim prawie do łez, a moment, kiedy Bombur wraz ze swoją beczką wykonuje skok o tyczce, posługując się oszczepem, który chwilę wcześniej przybił goblina do leżącej nad rzeką kłody, a następnie (oboje) przemieniają się w maszynę siekającą na kotlety kolejne orki, znajduje się u mnie na pierwszym miejscu listy filmowych scen, przy których leżę i wydaję chlewne dźwięki. Nic nie poradzę, mam nieskomplikowane poczucie humoru. Sądzę, że Jackson ma naturalny talent do fars, oczywiście pod warunkiem, że w zamierzeniu wcale farsami nie mają być, strach pomyśleć, co mogłoby z tego wyjść, gdyby zabrał się za nie intencjonalnie.

Niestety niektórych części fabuły zwyczajnie nie dało się przekonstruować w układ pościg-ucieczka, w którym rzeczony talent reżysera mógłby rozkwitnąć, i trzeba było – że użyję frazy pratchettowskiej – zmierzyć się z materią opowieści. I w takich momentach pojawiają się zaskakujące pociągnięcia, skróty, jakieś dziwaczne wygibasy (na przemian z patetycznym sztucznowysztywnieniem) i inne takie, które pokazują, że materia opowieści, była, że pozwolę sobie na paradoks, zbyt subtelnie materialna i toporne pióro reżysera i/lub scenarzysty pociągnęło po niej grubą kreską.

Taką sceną w filmie jest otwarcie sekretnych drzwi do Samotnej Góry. Każdy, kto czytał i pamięta ten moment w książce został zaskoczony tym, że wbrew wszelkim oczekiwaniom, dostęp do ukrytych drzwi zostaje ujawniony nie przez promień słońca a blask księżycia w pełni. Krasnoludy czekają na słońce, a kiedy ono zachodzi i nic się nie dzieje, Thorin patetyczno-tragicznym gestem upuszcza na ziemię klucz i razem z pozostałymi odchodzi (chciałoby się dodać „w siną dal”, tak ten gest jest ostateczny). Tylko Bilbo nie traci ducha, ale krząta się po wnęce skalnej, zastanawiając się, o co w tym wszystkim do cholery chodzi. Wtedy nagle drozd rozwala ślimaka o kamień, chmury odsłaniają księżyć w pełni i oczom zdumionego hobbita ukazują się srebrne znaki na skale, wskazujące, że tu muszą być drzwi krasnoludów (to z pewnością miało być nawiązanie do wykonanych z ithildinu drzwi do Morii). I nagle okazuje się, że wszyscy wszystko źle rozumieli i tak naprawdę tym ostatnim światłem, ostatniego dnia jesieni nie miało być słońce, tylko the last moon of Autumn (w domyśle, jak sądzę, w pełni). Oczywiście nie mogło zabraknąć dodatkowego momentu dramatycznego, kiedy to niezdara Bilbo o mało co nie zrzuca w przepaść upuszczonego wcześniej przez Thorina klucza, który jednak w ostatniej chwili zostaje uratowany za sprawą opancerzonego buta tego ostatniego. Nagle okazuje się, że wszystkie krasnoludy zdążyły już wrócić na górę i teraz, z kamienno-podniosłym wyrazem brodatych twarzy ruszają ławą, aby otworzyć wreszcie te nieszczęsne drzwi.

Dam sobie uciąć rękę, że powodem podmiany słońca na księżyc było podkręcenie napięcia. Rzecz zupełnie idiotyczna, ponieważ scena ta w książce już to rosnące napięcie zawierała i wystarczyło ją odpowiednio ograć (Jackson jakoś lubi kłaść tego rodzaju sceny, próbują nadąć je dodatkowym napięciem). Ale ta idiotyczność tu się nie kończy.

Księżycowe runy odczytane przez Elronda mówiły o tym, że dziurkę od klucza w tajemnych drzwiach ujawnia ostatnie światło zachodzącego słońca w Dniu Durina. Ów dzień, pierwszy dzień krasnoludzkiego Nowego Roku nie jest „ostatním dniem jesieni“, ale, jak wyjaśnia Thorin, „pierwszym dniem ostatniego księżyca jesieni na progu zimy“ (the first day of the last moon of Autumn on the treshold of Winter). W sensie ścisłym określenie „Dzień Durina“ wiązało się z konkretnym zjawiskiem astronomicznym: „Ciągle nazywamy Dniem Durina ten dzień, kiedy ostatni księżyc jesieni i słońce są razem na niebie“ (We still call it Durin’s Day when the last moon of Autumn and the sun are in the sky together.). Jest on więc świętem ruchomym, zależnym od cyklu lunarnego, a dokładniej, od ostatniego nowiu księżyca astronomicznej jesieni. W czasie nowiu księżyc wschodzi o świcie i zachodzi wraz ze słońcem, i w tym sensie znajdują się razem na niebie. Zobaczenie ich razem jest niezwykle trudne, choć teoretycznie możliwe. Jak pisze Tolkien, udało się to Bilbowi: „Wkrótce [Bilbo] zobaczył pomarańczową kulę słońca opadającą już na poziomie jego oczu. Podszedł do wejścia wnęki i stamtąd tuż nad widnokręgiem ujrzał blady, niewyraźny i cieniutki nowy księżyc“ (Soon he saw the orange ball of the sun sinking towards the level of his eyes. He went to the opening and there pale anf faint was thin new moon the rim of Earth.) Dzięki temu (nie licząc drozda, oczywiście), drużynie, pozbawionej (jak przyznaje w Rivendell Thorin) umiejętności dokładnego wyliczenia ostatniego jesiennego nowiu, udaje się wykorzystać ostatni, już prawie zza horyzontu promień słońca i odnaleźć dziurkę od klucza.

Abstrahuję w tym momencie od tego, że obraz słońca i księżyca razem na niebie przywołuje cały zespół skojarzeń wewnątrztolkienowskich, sięgających wstecz aż do znaczenia Telepriona i Laurelinu, drzew Valinoru, które codziennie, w okresie liminalnym między aktywnością jednego i drugiego, mieszały swoje światło. Twilight – „dwuświatło“ jest czasem magicznym. Ale to zostawmy, bo chodzi tu o rzecz bardziej przyziemną. Mianowicie w filmie krasnoludy starają się dotrzeć do góry tak, aby móc „złapać“ ostatni dzień jesieni (udaje się im to jakimś cudem, chociaż są stale ścigani przez Azoga Defajlera wraz z rodziną i kumplami). Innymi słowy, kierują się kalendarzem solarnym. I kiedy już tam docierają, okazuje się, że tym, co w tym właśnie dniu ma wskazać dziurkę od klucza nie jest zachodzące słońce a „ostatni księżyc jesieni“, w dodatku w centrum cyklu. Aby zatem dostać się do wnętrza tą drogą, muszą złapać moment, kiedy pełnia księżyca wypada w konkretny dzień cyklu solarnego. Jestem niestety astronomicznym ignorantem (jeśli więc ktoś uzna, że trzeba moje rozumowanie poprawić, będę wdzięczny), ale jak na moją ignorancję wychodzi, że można te drzwi otworzyć raz na dziewiętnaście lat, tyle bowiem potrzeba, aby poszczególne fazy cyklu lunarnego powtórzyły tę samą konfigurację w stosunku do dni roku solarnego. A tu patrzcie państwo, nikt niczego nie liczył, a okazało się, że drużyna trafiła akurat na ten rzadki moment. Zdumiewające!

Oczywiście można powiedzieć, że w układzie oryginalnym również nie jest łatwo, a jeśli nie namierzy się ostatniego jesienego nowiu, trzeba czekać rok, aby można było podjąć następną próbę. No tak, ale po pierwsze, rok to nie dziewiętnaście lat, a po drugie, Tolkien tak to przedstawia, że można się domyślić, iż autorzy mapy mogli po prostu nie przewidzieć utraty przez ich potomków wiedzy na temat obliczania Dnia Durina. Innymi słowy, w czasach Throra i Thraina, wskazówki mapy byłyby jak najbardziej precyzyjne, nie mówiąc o tym, że w czasach prosperowania Królestwa pod Górą drzwi mogły być otwarte stale, a nawet jeśli nie, to w końcu służyły do ucieczki i trzeba było móc otworzyć je od wewnątrz, co, jak pokazuje przykład bramy Morii, nie sprawiało najprawdopodobniej najmniejszego kłopotu.

Co więc zrobiono w filmie. Podejrzewam, że na etapie przygotowywania scenariusza stwierdzono, iż te wszystkie „pierwsze dni ostatniego księżyca jesieni“, współprzebywanie zachodzącego słońca i nowego księżyca i inne subtelności będą za trudne dla tzw. „współczesnego człowieka“. Przetransformowano więc ten obraz w uproszczoną sekwecję słońce-księżyc, poszukując dodatkowo sposobu wygenerowania efektu dramatycznego, żeby widzowie mogli przeżyć razem z Thorinem i kolegami ich rozczarowanie i powrót nadziei. Dla tych szczytnych celów rozmontowano jednak „kosmiczną” logikę opowieści i uczyniono ją absurdalną. Socjotechnika wyparła prawdę.

Wywołuje to u mnie pewne zupełnie pozafilmowe a nawet pozatolkienowskie asocjacje. Ale ich nie zwerbalizuję, bo i tak już niektórzy uważają mnie za dewianta, któremu wszystko kojarzy się z lit…, to znaczy z jednym.

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.