Stabat Mater

Słuchanie Stabat Mater. Muzyki do średniowiecznej pieśni. Autorstwa Palestriny. Czysta łagodność, świeży powiew smutku, udrapowany niczym fałdy szaty Marii, niby jej smukła postać spod dłuta Michała Anioła. Czara cierpienia w postaci cudownej wazy z epoki renesansu.

A Pergolesi? Dźwiękowe muzeum, w którym zaklęta jest doskonałość sztuki chrześcijańskiej. Jak kościół Cappella Sansevero w Neapolu − kto ma uszy, niechaj słucha Stabat Mater Pergolesiego. Powabna materia z lekkością okrywająca tajemnice Wcielenia.

Vivaldi targa emocje wersami sekwencji. Jego barokowe rozmodlenie jest w stanie chwycić za serce − i religijne, i niereligijne, on to bowiem czyni Kościół powszechniejszym. Jego muzyka jest jałmużną dla każdego europejczyka, wdowim groszem jednego grzesznika dawnej epoki dla wszystkich steranych dusz Starego Kontynentu. Ale jakim groszem! Boska mennica, dwudziestoczterokaratowe złoto!

Haydn − nieznośny, jakby nie zrozumiał, co komponuje. Rozgadany. Zupełnie minął się z pieśnią. Mógłby komponować nudne kolędy, ale Stabat Mater? Niedoczekanie. Biedni klasycyści, nic nie pojęli z Ewangelii.

Co innego Schubert. Jego kompozycja koncentruje uwagę na wydźwięku słów. Schubert słyszy Stabat Mater. I tworzy, jakby pisał pieśń pogrzebową. Głos mu drży, ale płacz pozostawia innym. Nie przybiera ponurego wyglądu ani też nie lamentuje. Nie ulega minorowemu nastrojowi, lecz prawdziwie współodczuwa, wplatając w utwór także nutę konsolacji − nieodłącznego elementu wszelkich dzieł sztuki.

Rossini operuje nieco tromtadrackim patosem. Jego emocjonalna barwność popada w pstrokaciznę, a ostatecznie stwarza ciepły, operowy nastrój. Muzycznemu temperamentowi tego twórcy nie do twarzy jest z goryczą cierpienia. Dlatego pieśnią Stabat Mater Rossini opowiada najrozmaitsze historie. Popada w ton heroiczny lub też mimowiednie brnie w dygresje o ludycznym charakterze. Bezsilny wobec formy, którą przyszło mu władać, nawet ból miesza z błogim uśmiechem.

Natomiast Verdi rozdziera szaty, rozpacza, jakby chciał wedrzeć się na obraz ukrzyżowania wprost na pierwszy plan. Rozognić pietę Buguereau kreską Boldiniego. Ale jest tylko kolejnym w korowodzie kompozytorów, dla których tło pasyjnych wydarzeń stanowi sala koncertowa.

I jeszcze Dvořák. I Szymanowski. Ich dzieła są dobitne, wstrząsające. Dzieła o bólu Matki. Dvořák rozbuchany, monumentalny, gra na wielkie larum. Rośnie w emocje, to znowu cichnie znacząco, oddając po kolei wszystkie odcienie cierpiącej duszy. Dźwiękiem fletów i klarnetów przenika wielkopiątkową scenę, smyczkami łowi jej najdrobniejszy moment. Szymanowski stonowany, precyzyjny − tak dobiera środki wyrazu, by muzyka nie dała po sobie znać, że boli. By jej ból był odczuwany podskórnie. Przeszywał. Opanowany Szymanowski doskonale wzmaga jego siłę.

Zaś Penderecki to retor. Jakże kunsztownie wygłasza swoje kazanie pasyjne! Każe zanosić się płaczem, urywa nagle rozdzierające akordy, doprowadza muzykę do łkania. W swojej grze aptekarsko dozuje dźwięki, wiedząc doskonale, co chce osiągnąć. Jest oryginalny i wie o tym. Swoją oryginalnością ogrywa Stabat Mater, jakby jej sedno tkwiło w tradycji, z którą artysta rozmawia słowami pieśni.

Ale to nic. Po nim jest jeszcze Arvo Pärt. On sięga najgłębiej, gra na najczulszych strunach. Wielka tradycja mówienia o cierpieniu uzyskała najszlachetniejszą formę w jego muzyce. Rozrzedzona melodia, esencjonalna instrumentacja, prostota, z jaką sopranem dotyka kolejnych strof pieśni, stanowi kwintesencję doloris. Wzruszenie? Zachwyt? Cóż to jest wobec Stabat Mater Arvo Pärta. Pertransivit gladius! To hymn wrażliwości. Arcydzieło. Czysty szmer źródeł chrześcijaństwa.   

Muszę jednak wyznać, że mam niekiedy momenty zwątpienia. Stabat Mater jawi się mi wówczas jako na poły religijny temat do obróbki. Europejski motyw, poprzez który kompozytor demonstruje swoją siłę wyrazu. Indywidualność tonu. Głębię odczuwania. I tę mistrzowską swobodę w opowiadaniu o smutku i tragizmie.

Przychodzi mi wtedy na myśl, że cierpienie jest bezdźwięczne. A dzieła muzyczne, jeśli do niego się noszą, potrafią tylko mówić głosami przyjaciół Hioba. I nawet na swojego biednego twórcę patrzą wyniośle, z lotu ptaka. Wielkie twory z krainy poruszeń i smaków.

Ale to tylko chwile pokusy. Zmęczenia. Tak, tak. Któż by takie myśli brał sobie do serca.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.