Własnością Pana jesteś, Dominiku…

Spotkałem się dziś z Dominikiem. Z o. Dominikiem, powinienem napisać. W dzień widziałem, jak odprawiał mszę, jak głęboko skłonił się przed ołtarzem Pańskim, jak podniósł oczy ku niebu, do Boga, Ojca naszego wszechmogącego. Teraz mogłem z nim kilkanaście minut porozmawiać.

To jest dziwne uczucie, które przeżywam po raz drugi tak wyraźnie i świadomie (pierwszy raz, który byłby trzecim, to zupełnie inna historia): ktoś, kogo uczyłeś, kto pytał ciebie tyle razy o radę, komu wyjaśniałeś różne trudne kwestie, nagle stoi przy ołtarzu Pańskim, w białym ornacie, rozkłada ręce, śpiewa prefację, bierze chleb, podnosi kielich, i ogłasza: Tajemnica wiary!

Nauczono mnie traktować uczniów jak własne dzieci. Żyć ich problemami, być dla nich zawsze, nawet w środku nocy (jak najbardziej dosłownie!), zawsze mieć dla nich czas. Mea culpa, że nie o wszystkich dominikanach, których uczyłem, potrafię tak myśleć. Z niektórymi miałem krótki kontakt, ledwo cztery miesiące, bo (aż) tyle jest obowiązkowej greki na studiach u Braci Kaznodziejów. Ale z niektórymi spotykałem się nad grecką gramatyką i grecką Biblią dłużej, bo prawie półtora roku, więc pamiętam ich lepiej. Nie wszyscy zostali w zakonie, ale drogę każdego z nich przeżywałem i przeżywam wciąż – chociaż często patrząc z oddali, i często niewidoczny dla nich. (W końcu od czego jest wywiad wewnętrzny…) I wciąż, w każdej chwili, jestem dla nich. Tak mnie nauczono.

Św. Marek (3:14) pisze, że Jezus wybrał Dwunastu, aby z Nim byli, i aby ich posyłać do głoszenia Słowa. Osoba, która mnie nauczyła opisanego wyżej podejścia do uczniów, powiedziała kiedyś, cytując ten fragment Ewangelii, że nasi księża zbyt rzadko pamiętają, że mają być z Nim, że to jest pierwsze, przed głoszeniem Słowa. Chciałem napisać, że wiem, iż Dominik, Marcin, Kuba, Krzysiek, Mariusz i inni są z Nim i będą. Ale jesteśmy tylko ułomnymi ludźmi, więc napiszę: wierzę, że z Nim będą, i wierzę, że się o to wszyscy modlimy.

Jeszcze jedna uwaga, oczywiście, czepialska. Nie uważam, żeby objazd wszystkich klasztorów w tydzień, z mszami prymicyjnymi, często po dwie dziennie, był dobrym pomysłem. Primo, tuż po święceniach powinni neoprezbiterzy mieć trochę wolnego, po wszystkich intensywnych przeżyciach ostatnich dwóch tygodni. Secundo, takie objazdy z mszą świętą, sprawowaną, jak wspomniałem, nawet dwa razy dziennie, są nie tylko męczące, ale też – w moim odczuciu – odzierają Eucharystię z godności jej należnej. Składać Ojcu ofiarę przez Chrystusa, z Chrystusem, i, co najważniejsze, w Chrystusie, to nie jest łatwa rzecz, wymaga naprawdę wysiłku, jeśli się do tego poważnie podchodzi. Jak dla mnie, takie "tournee" jest zbyt szumne; ale może neoprezbiterzy mają inne zdanie.

Trinitas


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Marcin L. Morawski

Marcin L. Morawski na Liturgia.pl

Filolog (ale nie lingwista) o mentalności Anglosasa z czasów Bedy. Szczególnie bliska jest mu teologia Wielkiej Soboty. Miłośnik Tolkiena, angielskiej herbaty, Loreeny McKennitt i psów wszelkich ras. Uczy greki, łaciny i gockiego. Czasami coś tłumaczy, zdarza mu się i wiersz napisać. Interesuje się greką biblijną oraz średniowieczną literaturą łacińską i angielską. Członek International Society of Anglo-Saxonists, Henry Bradshaw Society.