Wołające przepaście III (c)

Głębia do głębin woła
Do głosu wodospadów Twoich
Ps 42,8a

Wstępowaliśmy coraz wyżej, zostawiając za sobą chłód doliny Jordanu. A im wyżej wchodziliśmy, tym lepiej widzieliśmy Morze Soli, którego dolina otwierała się coraz szerzej, z każdym krokiem, przed naszymi oczyma i u naszych stóp.

Dla nas, wychowanych na słodkich i obfitych wodach Kinneret, owe otoczone pustkowiem wody, których przestrzeni nigdy nie poruszała łódź, były jak przekleństwo: martwe, puste, zabójcze. Były zaprzeczeniem tego, czym morze jest, podobne do pustyni, która doń przylegała, ale straszniejsze niż pustynia. Obawiałem się pustyni i nie ufałem jej, ale Słonego Morza nienawidziłem całym sobą. Bo jak pustynia była zaprzeczeniem wód, tak ono było zaprzeczeniem także pustyni. Nie mogłem pojąć jak w świętej ziemi Izraela znalazło się miejsce dla tak dwóch przeciwstawnych sobie miejsc: Kinneret i Morza Soli.

Przybysze nazywali je Morzem Martwym i takim właśnie było. Jego wody niosły śmierć: każda ryba, która dotarła doń z nurtem Jordanu, umierała; żaden ptak nie siadał na jego falach. Jego opary były jak cuchnący oddech Lewiatana, z którego powodu usychają nawet drzewa Edenu.

Bowiem była to kraina Lewiatana. Jego dział i dziedzictwo na granicy Ziemi Obietnic, ziemi Izraela.

 

Był szabat. Razem z moim ojcem wracaliśmy z synagogi. Byłem wówczas chłopcem, podobny falom nieustannie zmagającym się z granicą morza. Mój ojciec był jak głębia wód. Patrzył spokojnie na moje walki i wzburzenia i niósł mnie na sobie. Bez niego rozbiłbym się o brzeg nie nauczywszy się znajdować odpowiedzi.

Tego wieczoru jezioro było ciche i spokojne, a jego piękność podobna była do piękności oblubienicy; gwiazdy kąpały w nim swoje odbicia, miesiąc na jego tafli tworzył księżycową drogę. Niebo przeglądało się w wodach, a wody odbijały niebo i nie było znać granicy między nimi.

      Spójrz, Symeonie – powiedział wówczas mój ojciec – małżonka Lewiatana przystroiła się w ślubne klejnoty. Ale daremnie wypatruje swego oblubieńca w Kinneret. Nahasz berijach, okazał się zdrajcą, umknął i ukrył się głęboko w Słonych Wodach.

Mój ojciec wygłaszał niekiedy podobne zdania, ale tylko nieliczni umieli dostrzec, że w obrazach krył swoją mądrość i swoje dogłębne zrozumienie tego, kim jest Pan i kim jest człowiek w Jego świecie. Nigdy nie lekceważyłem słów mego ojca, choć nie zawsze się z nimi zgadzałem.

      Ale rabbi mówił nam – sprzeciwiłem się teraz, – że Najwyższy zabił samicę Lewiatana, i zatopił ją w solance. Leży, czekając kresu świata, kiedy to jej mięso stanie się przysmakiem sprawiedliwych. A jeśli tak – zastanowiłem się – to nie Lewiatan, lecz ciało jego samicy leży ukryte w głębinach Słonego Morza! Gdzie indziej mógłby schować stworzenie tak duże?

      Symeonie, wszystkie wody ziemi nie pomieściłyby Lewiatana. Czy nie napisano, że wody Jordanu nie starczy na jeden jego łyk?

      Ale sam powiedziałeś…

      Tak. Morze Soli, morze poniżej mórz, które nie wznosi się, ale opada, jest krainą Lewiatana. Leży tu i nie tu. Sięga znacznie głębiej, sięga otchłani, i ściąga ku sobie życiodajne wody Jordanu. Każdego dnia walczy otchłań z życiodajną rzeką i każdego dnia otchłań przegrywa. Pan bowiem silniejszy jest niż Lewiatan, jest źródłem niewyczerpanym, którego nie pochłonie nawet paszcza śmierci. Ale Lewiatan nienawidzi Pana i prowadzi nieustanną walkę z Jego życiodajnym źródłem.

      Przecież był ulubionym stworzeniem Pana! Czy nie napisano, że igrał Pan z nim na wodach świata? Skąd ta nienawiść?

      To prawda, Symeonie. On był pierwszym spośród dzieł Pana, Jego ulubionym stworzeniem, pełnym piękna, gracji i mocy. Jego ustanowił Pan wieńcem, wężem opasującym, cherubem – opiekunem okręgu ziemi. Do czasu nadejścia Pierworodnego. Ale Lewiatan zapragnął, aby to jego dzieci były dziedzicami rzeczywistości.

Ojciec umilkł, uniósł głowę i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.

      Wtedy Pan rozdzielił go – rzekł po chwili, – aby jego potomstwo nie zniszczyło świata.

      Ale dlaczego to uczynił? – zapytałem cicho, pochłonięty opowieścią większą niż wszechświat. – Czy Pan nie przykazał wszelkim stworzeniom ziemi mnożyć się i zapełniać ziemię swoim potomstwem? Dlaczego Lewiatanowi miałby tego zabronić?

      Lewiatan, choć ucieleśniony, nigdy nie był stworzeniem ziemi, Symeonie. Pochodzi z otchłani i jest otchłanią. Nasz świat, ten świat nie pomieściłby jego potomstwa. Albowiem potomstwo Lewiatana to otchłań i pożerający ogień. Gdyby Pan go nie rozdzielił, świat nie miałby miejsca by istnieć. Żadne stworzenie nie ostałoby się wobec potomstwa Lewiatana. I dlatego Pan to uczynił. Ale w sercu Lewiatana, w sercu otchłani powstała już na zawsze zawiść o świat. O panowanie. O Pierworodnego. I dlatego splugawił potomstwo człowiecze.

      Czy nie słyszałeś opowieści o Kainie, synu Samaela? Czy nie znasz opowieści o Czuwających, którzy poślubili córki ludzkie? To opowieść o pragnieniu otchłani, pragnieniu zawładnięcia światem, zawładnięcia słowem Pana. Ale kiedy otchłań sięga po świat, przynosi śmierć. Kain był kłamcą i mordercą. Synowie czuwających stali się zagrożeniem dla świata. Nie przynieśli chwały, ni panowania, tylko zniszczenie. Sama otchłań podniosła się przeciw nim. Sama otchłań pożarła w końcu własne dzieci.

      Dali przecież wiedzę – zaprotestowałem – to oni mieli nauczyć ludzi obróbki metali i pouczyć o właściwościach kamieni, a Kain był budowniczym miast.

      Wiedza jest jak sól. Nadmiar soli niszczy każdy inny smak. Woda, która jest słona nie ugasi twego pragnienia, tylko wzmoże go, tak, że staniesz na granicy śmierci. Podobnie wiedza bez zrozumienia jest śmiercionośna, Symeonie. Pan nie odmawia wiedzy swemu stworzeniu, ale mądrość musi iść przed nią. Wiedza, jaką ci przekazałem, pomoże ci na wodach Kinneret, ale to mądrość pokaże ci czas, kiedy lepiej nie wystawiać swej wiedzy na próbę i nie wypływać na połów. Wiedza bez mądrości rodzi pychę, a ta przyciąga głupotę. Głupota zaś rujnuje to, czego się dotknie. W morzu dotkniętym przez Lewiatana nic nie może przeżyć.

 

Teraz patrząc na nieruchomą taflę Morza Soli przypomniałem sobie tamte słowa. Bo jeśli Szeol podobny jest do czegoś na tym świecie, to na pewno do owego morza, pochłaniającego jedyną rzekę chroniącą ziemię Izraela przed pustynią, podobnie tak jak pochłonęło niegdyś kwitnąca dolinę Sodomy i uprawne pola Gomory. Ich historia była dla nas przestrogą, mówiącą o tym, co może czekać tych, którzy otwierają się na otchłań. Co może czekać Izrael, jeśli porzuci życiodajne źródło.

Ale Morze Soli miało też inną opowieść.

      Przyjdzie czas – mówił mój ojciec, – gdy wody słonego morza zostaną uzdrowione, zgodnie ze słowem Pana, które wyrzekł do Ezechiela. Ukojone zostaną łzy płaczącej otchłani, a głos grzmiącej otchłani będzie uciszony. Wytryśnie źródło u stóp ołtarza Pańskiego i popłynie, i stanie się wielką rzeką. Po obu jej stronach drzewo, w jego wodach uzdrowienie. A źródło będzie rzeką w drzewie, jego sokiem i wzniesie się wysoko, ku Przestrzeniom. Wtedy wywyższona będzie ziemia Galilei. I przyjdzie czas rybaków. I zasiądą nad otchłanią i zapuszczą w niej swoje sieci.

Jego twarz była pełna tęsknoty, gdy to mówił. A ja ani wówczas, ani tym bardziej teraz, kiedy widziałem w dole pustkę i martwotę, nie potrafiłem zrozumieć, za czym tęsknił.

 

Potrząsnąłem zdumiony głową i skierowałem wzrok ponownie na ścieżkę. I wtedy, całkiem już blisko, dostrzegłem człowieka, ku któremu mój brat mnie prowadził. Stał na szczycie wzgórza, na granicy, pomiędzy doliną Jordanu a pustkowiem. Zamyślony, spoglądał w dół, ku Słonemu Morzu. Na głos naszych kroków odwrócił się.

      Ty jesteś Symeon, syn Jony – powiedział. Przystanąłem zaskoczony. Nie tym, że znał moje imię, bo przecież mój brat mógł z Nim o mnie rozmawiać, ale dziwnym smutkiem, jaki zabrzmiał w Jego głosie.

Otworzyłem usta by Go o to zapytać, ale Jego słowo było szybsze.

      Będziesz nazywał się Kefas.

Tym razem Jego słowa zabrzmiały inaczej, władczo, tak, że minęła chwila zanim ich sens w pełni do mnie dotarł. A wówczas ogarnęło mnie przerażenie. Nowe imię, podobne falom zstępującego Jordanu, w którego nurcie utraciłem życie, schwytało mnie. Szarpnąłem się, ale nadaremno. Jego ciężar ściągał mnie w przepaść i głębię. A ja rzucałem się jak schwytana ryba, bezgłośnie wołając ku nieznajomemu.

      Co wiesz o otchłaniach, mieszkańcu wyżyn?! Co wiesz o przepaściach?! Co wiesz o burzach i nawałnicach, że wkładasz na mnie to brzemię? Jak można nadać takie imię rybakowi? Imię tonące, imię, które nie utrzyma się na powierzchni wód, ale będzie musiało zostać przezeń pochłonięte? Cóż ma skała wspólnego z wodami? Jakiż kamień uniesie się na wodach? Imię Symeon, to dobre imię dla rybaka, dla tego, który co dzień przechadza się w towarzystwie śmierci. Mówi o wysłuchanej modlitwie, jest historią zwycięstwa nad rozpaczą. Bo przecież potrzebujemy opieki Elohim na otchłaniach. Potrzebujemy wiary, że nasze modlitwy są wysłuchane, albowiem ta wiara jest drogą, dzięki której wracamy. Moi rodzice wybrali mi imię starannie i nadali mi je w dniu mego przymierza z Najwyższym, aby już na zawsze strzegło mnie i niosło; aby kształtowało moją rzeczywistość, aby kształtowało mnie samego. Bo czyż tajemna istota naszych imion, ukryta w nas samych, nie określa nas? Ojciec mój nosił imię Jona – gołębica, na pamiątkę proroka, który przeszedł przez otchłanie morza żywy; na pamiątkę gołębicy unoszącej się nad wodami potopu, a ja odziedziczyłem je po nim. Byłem zawsze dumny z tego dziedzictwa. Cieszyło mnie bardziej niż podwójny dział przynależy pierworodnemu. Było rękojmią mego bezpieczeństwa, rękojmią opieki Pańskiej. A oto teraz Ty jednym słowem uczyniłeś mnie bezbronnym wobec morza. Czy chcesz mi wydrzeć moje życie? Jakie Prawo pozwala Ci na to? Przez moc nazywania utrwalił Pan prawa matki nad synami i ojca nad dziećmi. Przez moc nazywania, której odmówił nawet swoim aniołom, nawet Samaelowi zarządcy, dał Pan władzę Adamowi nad całym stworzeniem. A Tobie któż dał Prawo zmieniania tego, co jest? Nie jesteś mym ojcem, ani moją matką. Czy jesteś podobny do praojca Adama?!”

Wszystkie te słowa wezbrały we mnie, ale kiedy otwarłem usta, aby je wykrzyczeć, nowe imię dotarło do głębi mojej istoty a ona, ku memu zdumieniu, odpowiedziała na nie. I poznałem, w tej godzinie, swoje prawdziwe imię, to wedle którego zostałem stworzony. Bo oto zawsze było we mnie coś twardego, coś, co próbowało objąć wody, coś, co sprzeciwiało się wyrokom śmierci i stawało naprzeciw otchłani.

Poczułem jak groza sięga mego serca. Oto stanąłem wobec Władcy Słów.

Z lękiem uniosłem wzrok i spojrzałem Mu w oczy.

Ujrzałem morza światów, niezmierzone głębie niebios i odbicia gwiazd, jakby patrząc na mnie patrzył jednocześnie w przestrzenie, których mój umysł nigdy nawet nie dotknął. Trwało to tylko chwilę, ale wystarczyło, bym odzyskał spokój, bym pojął, dlaczego mój brat porzucił Zanurzającego.

Dwakroć tego dnia stałem przed ucieleśnioną wodą. Ale Jan był rzeką, i choć rzeką obmywającą, to Ten, który zmienił mi imię, był samą przedwieczną głębią. Każdy, kto miłował wody, naturalnie ku Niemu ciążył. Kto Go odkrył nie mógł pozostać przy rzece. Pragnął bezmiaru, nie brzegów, nawet jeśli miałoby mu to przynieść śmierć.

Ta ostania myśl zaniepokoiła mnie. Albowiem statkiem przezeń płynącym mógł się okazać rzymski krzyż. Już teraz, stojąc naprzeciw Niego, czułem się jak ów kamień, który ciśnięty został w morskie otchłanie. A one ściśle go otoczyły.

I wtedy pojąłem, że w jakiś sposób poznałem prawdę. On był pragłębią, a ja weń pogrążonym kamieniem. Nie było ucieczki. Osaczył mnie, zmienił moje imię i wziął we władanie.

 Dlaczego uczynił to tu, na pustkowiu, ponad brzegami Słonego Morza? Patrząc w Jego oczy poznałem, że nie stało się to przypadkiem. Był inny niż mędrcy, szukający zrozumienia w ścieżkach Pisma. Był tym, który idzie od litery do litery, od słowa do słowa, a one układają się we wzorzec, a one stają się wszystkie. Nie było w Nim błędnych słów, nie było w Nim błędnych gestów. Kiedy mówi, kiedy poruszał się, stwarzał rzeczywistość, a stwarzał ją taką jaką chciał aby była.

To zaś miejsce było bramą światów. To tutaj, po drugiej stronie Jordanu, odszedł Mojżesz; to tutaj zabrany został Eliasz. Jeden z wody, a drugi z ognia. Czy chciał abym wziął ich wodno-ogniste dziedzictwo? Abym połączył tego, który był prawem Izraela i który był jego duchem? Ale kimże byłem, aby móc je unieść?

Wtedy zrozumiałem. Nie na mnie spoczęło to brzemię, ale na Nim. On w moim imieniu wyzywał otchłań. Tu, nad brzegiem przepaści, Głębia rzucała wyzwanie Czeluściom. Albowiem skałą zatkał Pan gardziel Tehom i od eben szetijah, kamienia fundamentu, rozpoczął stworzenie świata.

 

Ruszyłem za nim. Ale moje serce było pełne wątpliwości i lęku. Pragnąłem uciec. Chciałem wrócić na jezioro. Chciałem odzyskać moje imię, moje życie. Tak łatwo kamień, miast fundamentem, może stać się skałą upadku. Co stanie się, jeśli otchłań okaże się silniejsza? I co stanie się, jeśli Go zawiodę?

Czymże jest kamień wobec bezmiernej Przepaści?

 

c.d.n.

 

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Agnieszka Myszewska-Dekert

Agnieszka Myszewska-Dekert na Liturgia.pl

Matka pięciorga dzieci. Z wykształcenia pedagog rodziny i katecheta. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której "żyjemy, poruszamy się i jesteśmy", stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku eSPe i miesięczniku List. Autorka książek: "Modlitwa - nieustanna wymiana miłości" (Kraków, 2001) oraz "Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna" (Kraków 2015).