Wołające przepaście (cz. I)

Otchłań ku otchłani woła
do głosu wodospadów Twoich
Ps 42,8a

Czym dla nas jest morze? Jest zarazem życiem i śmiercią. Odmierza nasz czas jak nieubłagany strażnik, a przecież nie możemy go porzucić. Przez całe życie walczymy z nieokiełzanym, gniewnym, przedwiecznym żywiołem, buntującym się przeciwko nam, a mimo to i w późnej starości wracamy ku niemu. Wracamy, choćbyśmy mieli już tylko brodzić przy brzegach, gdzie rozbijają się fale, bezsilne wobec nakazu, który nakreślił im granice, patrząc jak nowe pokolenie próbuje ujarzmić głębie.

Rybacy i potomkowie rybaków. Wdzieramy się w serce mórz, a nasze kruche statki i łodzie przemykają między zimnymi palcami śmierci. Zapuszczamy sieci w głębiny wód by szukać życia, które umocni nasze własne życie i powracamy jak fale ku brzegom, radzi, że nie zapłaciliśmy naszym istnieniem za te chwile pośród odmętów. Patrzymy na morze jak na godnego szacunku, groźnego przeciwnika, ale patrzymy na nie z bólem, wspominając te szczęśliwe dni przyjaźni między człowiekiem a wodą. I ciągle wracamy, aby w bezkresach tańczącego światła szukać dawnego przyjaciela, którym morze, u początków naszego istnienia, było. A i morze łagodnieje czasem jakby i ono wspominało dni naszej przyjaźni. 

My, rybacy, nieustannie wołamy ku otchłani i ciążymy ku niej, a ona wzajem woła ku nam, nawet wówczas, gdy jesteśmy w głębi lądu; jesteśmy bowiem ze sobą związani. Widzimy odbicie jej twarzy w falowaniu traw i w szumie wiatru, a przede wszystkim w bezmiarze nieba. Tam właśnie, jak mówi pieśń stworzenia, umieścił Pan drugą część wód w dniu, kiedy je rozdzielił, trzeciego dnia wieczności. Uczynił to, by między nimi, napełnione pieśnią bezmiaru, pieśnią odwiecznej jedności, mogło począć się życie świata. Albowiem, wcześniej niż sięga nasza pamięć, to otchłań, bezmiar wód, głębia o wielu obliczach była naszą pierwszą rodzicielką. Dlatego i łono matki wyścielił Pan wodami, w których ukryty człowiek słyszy ową pieśń śpiewającej ciszy i zawsze potem za nią tęskni. Tam właśnie, w łonie matki, rodzi się miłość i tęsknota ku przestrzeniom: nieskończonym, wielorakim obliczom wód, rozciągającym się od krańca do krańca wszechświata. Człowiek począł się w przestrzeniach i do nich przynależy, przeto w niczym pomniejszym nie znajduje swojej pełni.

Głębia wód karmiła głębię człowieka, aż do dnia odstępstwa. Dzień ten rozdzielił wody podniebne i te, które są ponad nim, przerwał pieśń życia naznaczając cierpieniem wód rozdartych narodziny człowieka. I ściągnął na nas gniew wód opuszczonych, rozerwanych, oddzielonych wzajem od siebie i wiecznie za sobą tęskniących. Dlatego to woda burzy się i przybiera, pragnąc wznieść się ponad wyznaczone jej granice. Dlatego wdziera się w głąb lądu i niszczy go szukając tej drugiej części, z którą niegdyś stanowiła jedno. Dlatego podnosi swój głos przeciw człowiekowi, który swoim odstępstwem spowodował owo rozdarcie, a wówczas burze i nawałnice szaleją nad światem. Tak to, tęskniąc do połączenia, wody nadniebne i wody podniebne wyrywają się ku sobie, niszcząc swą siłą życie, które kiedyś chroniły. A gdy toczy się dialog między wodami, jak przewalający się huk grzmotu, biada temu, kto stanie pomiędzy nimi w wątłej łupinie statku. Odrzucą go od siebie w ciemną otchłań śmierci, jako tego, który próbuje ponownie sprzeciwić się ich zjednoczeniu.

Znam grozę wód, bo wychowałem się u ich brzegów i znam ich piękno. Były moim życiem i moim umieraniem. I ciągle czuję smutek, gdy spoglądam w nadbiegające fale, smutek oddzielenia, zerwanej przyjaźni, utraconej matki. Powiadają starzy rybacy, że byli tacy, którzy z powodu miłości do morza przyjęli postacie delfinów i syren, aby nigdy od niego się nie oddalać; powiadają, że byli i tacy, którzy, zasłuchani w pieśń ukrytą w przybiegających falach, umarli ze smutku, albowiem zrozumieli tęsknotę morza i tęsknotę całego stworzenia wołającego ku nieobjętym wysokościom. Czy to jest prawda, nie wiem, ale wiem, że pieśń morza napełniała me serce powagą albowiem odnajdywałem w niej własne wygnanie. 

Przyszedł dzień gdy w pełni zrozumiałem ukryty w niej smutek. Był to dzień, w którym moja młoda żona zamknęła swoje oczy i odgrodziła się ode mnie zimną ścianą śmierci. Patrzyłem na jej nieruchomą twarz, szukając na niej blasku światła, i widziałem jak oddala się ode mnie: jeszcze widziałem jej ciało, ale nie widziałem już jej samej; śmierć zamknęła za nią bramy i zasunęła rygle otchłani. Któż opisze gorycz opuszczenia? Któż zrozumie rozdzielenie tego, co było jednością? Siedziałem bezsilny patrząc jak dopalają się świece szabatu, podobnie jak dopaliło się jej młode życie.

Mówią, że śmierć jest cicha, że milczy. Mylą się. Śmierć krzyczy, krzyczy swoją bezwzględnością, swoją nieuchronnością. Jest bardziej realna niż świat. Jest bardziej żywa niż życie. Jest jedyną pewnością człowieka i końcem wszystkich jego nadziei. Kiedy przychodzi zawłaszcza wszystko i wszystko czyni swoim.

Nie mogłem tam zostać. Nie mogłem tam zostać nawet po to, by dzielić cierpienie z matką mojej żony. Bałem się swego języka, bałem się, że wymówię słowa pełne goryczy i buntu, że będę szydził z miłości Wszechmocnego, że wystąpię przeciwko Niemu. Gdybym i Jego stracił w tej godzinie rozpaczy, kim wówczas byłbym i cóż by mi pozostało poza nicością i pustką? Wyszedłem więc, uciekając przed tym przed czym nie da się uciec.

Jezioro było ciemne i zimne o tej wieczornej porze. Usiadłem na skalistym brzegu, tym samym, na którym ona lubiła siadać. Dopiero wówczas z moich oczu popłynęły łzy. Jednak nie mogły już jej sięgnąć, podobnie jak przypływ morza nie sięga nieba, za którym tęskni i z powodu, którego się wznosi. Wtedy do końca poznałem tęsknotę wód, bo płynęły one przez mnie i nikły pod wpływem wiatru na rozpalonych policzkach jak rozbite o brzeg fale.
Siedziałem na skalistym brzegu aż zapadła noc, a oblicze gwiazd przesłoniły chmury. Siedziałem na skalistym brzegu aż spadł deszcz, a wody nieba i ziemi połączyły się w krótkiej chwili spotkania. Wyciągnąłem w górę dłonie, a deszcz obmywał moje ramiona i głowę i był jak dotyk mojej żony, jak cicha jej obecność, na zawsze zamknięta poza granicą, której ja nie byłem w stanie pokonać. Deszcz był jej tęsknotą ku mnie, tak jak moje łzy były tęsknotą ku niej. Wówczas zrozumiałem tajemnicę grzechu i tajemnicę oddzielenia. I jeszcze bardziej ukochałem morze.

W ziemi Izraela jest rozległe jezioro, którego uroda przewyższa urodę większości wód świata. Kinneret, nazwanym tak, albowiem jest jak cytra w dłoniach Pana. To u jego brzegów się wychowałem. To jego pieśni słuchałem kładąc się do snu i to jego pieśń mnie budziła. Z dziecięcą fascynacją codziennie patrzyłem jak mój ojciec wypływał na jego głębie. Wydawało mi się wówczas ogromne i bezgraniczne, było dla mnie wielkim morzem i obrazem wszystkich mórz świata. A kiedy, któregoś dnia, ojciec zabrał mnie do łodzi i pozwolił płynąć z sobą, czułem jakbym się przechadzał się po uśpionym Lewiatanie, władcy wód, gotowym przebudzić się w każdej chwili i powstać, by zrzucić tych, co ośmielają się zakłócać jego spoczynek. Nigdy już nie zapomniałem tego wrażenia i wracało ono do mnie zawsze ilekroć wypływałem na wieczorny połów, gdy bezmiar nieba i wody przypominał mi dni potopu, kiedy rozdzielone wody otchłani jeden jedyny raz połączyły się ze sobą ku zniszczeniu świata. I choć kochałem Kinneret tęskniłem wówczas do ziemi jak Noe. Przeto wypatrywałem gołębicy niosącej oliwną gałązkę, którą to, jak powiadają starsi, miała urwać na świętej górze Jeruzalem. Moja żona zapalała wówczas świece i dom widziany z brzegu był dla mnie oliwną gałązką zwiastującą opadanie wód, a moja żona gołębicą wydobywającą światło z przedwiecznych ciemności…

Kiedy odeszła, nie miałem już światła. I choć nadal wieczorem zapalało się światło w oknach mego domu, to jednak nie mogło już nadać mi kierunku. Ja, rybak, błąkałem się pośród wód i daremnie szukałem przystani. Nie było dla mnie szlaku wśród bezmiarów i nikt nie wychodził mi na naprzeciw, bo nikt nigdy nie powrócił z Krainy Pieczęci, aby wskazać drogę przez Dolinę Zmierzchu.

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Agnieszka Myszewska-Dekert

Agnieszka Myszewska-Dekert na Liturgia.pl

Matka pięciorga dzieci. Z wykształcenia pedagog rodziny i katecheta. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której "żyjemy, poruszamy się i jesteśmy", stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku eSPe i miesięczniku List. Autorka książek: "Modlitwa - nieustanna wymiana miłości" (Kraków, 2001) oraz "Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna" (Kraków 2015).