Wołające przepaście (cz. II)

Przepaść ku przepaści woła
do głosu wodospadów twoich
Ps 42,8a

Po pogrzebie mej żony, wracając z połowu, siadywałem często na brzegu morza, jak na skraju cienistej doliny śmierci, niezdolny ani iść naprzód ani zawrócić. Jakby, wraz z moją żoną, odebrano mi też wolę czegokolwiek, pozostawiając tylko rozprzestrzeniającą się coraz bardziej pustkę. Pośród niej byłem sam jeden, a nade mną przetaczały się wieki udręczonego świata. Nie było tam światła, ani drogi. Nie było tam głosu, ani pieśni. Nie było tam nawet ciszy. Był tylko ból wzbierający jak nadciągająca fala, która pochłonie wszystko co do tej pory wydawało się życiem. Wszechpanujące cierpienie, a po nim nicość.

Pod jego ciężarem upadłem w końcu na piasek. Oto zobaczyłem kres świata. I nie było tam nic. Nic! Ani światła, ani miłości, ani obietnicy, ani… Jego. Była tylko śmierć – jedyna człowiecza pewność, prawdziwy władca ludzkości. A my byliśmy tylko igraszką w jego rękach, ulotnym tchnieniem. Jakie znaczenie miały nasze czyny? Jakie znaczenie mogła mieć nasza wiara? Co mogła dać nam Obietnica? Wszystko kończyło się w pustce: miłość, radość i śmiech naszych nigdy nienarodzonych dzieci.

Niezdolny żyć tak dłużej: bez drogi, bez światła, nieustannie na skraju przepaści, w bólu szarpałem swoje włosy i szaty. Przepaść była przede mną i była we mnie. Przyzywała mnie i odtrącała od siebie. Ale im bardziej mnie odtrącała, tym bardziej pragnąłem się w niej pogrążyć. Była jedynym sensem w świecie, który nie posiadał już sensu.

Poderwałem się aby wybiec jej naprzeciw. Nim jednak zdążyłem rzucić się w otchłań, jakaś siła obaliła mnie z powrotem na piasek i przytrzymała. Szarpnąłem się z gniewem i spojrzałem prosto w ciemne, poważne i promieniujące troską oczy mego brata:

− Nie, mój bracie – powiedział trzymając mnie mocno, – nie szukaj jej życia w swojej śmierci. Nie gotuj sobie zguby własnymi rękami! Elohim ani śmierci nie uczynił, ani nie cieszy się ze zguby żyjących.
− Jest tylko pustka – wychrypiałem, ale przestałem się szarpać. – Tylko pustka…
Nie wyjaśniłem swoich słów, ale nie było potrzeby. Zrozumiał, zawsze rozumiał, co chciałem, a czego nie byłem w stanie powiedzieć.
− Nie – zaprzeczył spokojnie. – Najwyższy stworzył człowieka dla nieśmiertelności. Uczynił go obrazem swej własnej wieczności. To co stworzył, stworzył po to, aby było, nie po to by ginęło w nicości; by dawało życie a nie śmiercionośny jad. To nie Otchłań włada na tej ziemi.
Ponownie poczułem gniew. Odepchnąłem go od siebie i wstałem.
− Jak możesz w to wierzyć?! Jak możesz w to wierzyć, kiedy ona… – urwałem. – Nie ma lekarstwa na człowieczą śmierć! Nie ma nikogo kto by wrócił z Otchłani! Na cóż nam dar życia?! Cóż nam po nim, skoro przed narodzinami stanowi się już o naszej śmierci? Nikt nie powraca z Krainy Zapieczętowanej! Nikt! Czas nasz to cień: rodzimy się nagle, znienacka, a kiedy umieramy jest tak, jakby nas nigdy nie było. Kto pamięta o naszym imieniu czy o naszych czynach? Cóż one znaczą dla tych co nadchodzą aby nas zastąpić? Znikamy jak ślad obłoku, jak mgła ścigana promieniami słońca i przybita jego żarem. Spójrz na nas! Dech w naszych nozdrzach to dym, nasza myśl to iskra złożona z uderzeń serca: gdy ona gaśnie, ciało obraca się w popiół, a duch się rozpływa jak powietrze. Gdzie nasza nieśmiertelność? Gdzie nasza chwała? On nas zostawił! Zostawił!
Mój brat stał przede mną bez ruchu, cierpliwy jak skała opierająca się naporom wściekłych fal.
− Kto tak myśli, błądzi – odpowiedział w końcu. – Pozwala by zaślepiła go własna złość i rozpacz. Śmierć weszła przez zawiść Samaela. Wiesz o tym, Symeonie. Doświadczamy jej gdyż do niego należymy, bo dążymy do niej, błądzimy…
− Jak śmiesz!…
− Ale, – przerwał mi – sprawiedliwość nie podlega śmierci, mój bracie. Nawet gdy umiera. Kto w to wątpi niewiele rozumie z tajemnic Eliona. Jak zatem ma docenić Obietnicę i Wybór? Życie sprawiedliwych jest w ręku Wszechmocnego. Nie dosięga ich męka. Tylko głupcy widzą w ich odejściu unicestwienie. Oni trwają w pokoju. Ich nadzieja jest pełna nieśmiertelności. Gdy nadejdzie Dzień Nawiedzenia zajaśnieją, rozbiegną się jak iskry. A wtedy ujrzysz, że nie śmierć ale Pan króluje nad nimi na wieki.

Zamilkł i tylko wpatrywał się we mnie swoim poważnym wzrokiem. Pod jego spojrzeniem moja rozpacz stopniała, i choć gniew i żal pozostał, to tamta chwila ciemności minęła bezpowrotnie.

Odwróciłem się i poszedłem wolno w stronę domu.

Za sobą słyszałem szum morza. Nie przyzwał już, nie wołał. Był raczej jak śpiew matki nad kołyską dziecka, które koi lęki i smutki. Jak jej śpiew.

Zatrzymałem się, a łzy płynęły po mojej twarzy. Nie próbowałem się odwrócić. Nie było jej tam. Nie mogło być, ale jej głos pozostał ukryty w szumie jeziora. Zawsze tam będzie. Ale gdybym chciał go chwycić utracę go na zawsze.

Mój brat słyszał go także. On też był rybakiem i rozumiał głos jeziora. Dogonił mnie i łagodnym gestem położył dłoń na moim ramieniu. Drgnąłem jak ugodzony, ale potem uścisnąłem ją mocno. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że zawdzięczam mu coś więcej niż swoje życie.

Do domu wróciliśmy razem, aby następnego dnia, o świcie, razem wypłynąć na morze.

Następne tygodnie i miesiące były wypełnione pracą. Zaczynaliśmy wcześnie rano, a kończyliśmy o zmierzchu. Całe dnie, poza szabatami, spędzaliśmy łowiąc i sortując ryby, albo naprawiając nasze sieci i łodzie. Ta nieustanna praca sprawiła, że żal mój przycichł, i choć nigdy nie miał zniknąć, jego niszczący oścień został mu wytrącony. Także gniew nie wypełniał już całego mego serca więc wiara i nadzieja ponownie mogła do niego powrócić. Dopiero wówczas byłem w stanie poczuć wdzięczność wobec Eliona za to, że dał mi mego brata.

Ten czas sprawił, że stał mi się jeszcze bliższy niż był przedtem i z każdym dniem stawał się bliższy. Wiele nauczyło nas morze. To tam, pośród ciszy, rodzi się milcząca przyjaźń. Nie potrzebuje wielu słów. Nie jest jednak przez to mniej cenna. Kiedy stajesz pomiędzy niebem a wodą, wydaje ci się żeś jedynym na świecie i pośród bezmiarów czujesz brzemię własnego istnienia. Pragniesz wówczas, by istniał ktoś z kim mógłbyś dzielić swój los. A kiedy ktoś powierza swoje życie w twoje dłonie, wiesz, że i ty złożyłeś swoje życie w jego ręce. Jesteście od siebie zależni. Tam, pośród Otchłani, nie ma miejsca na spory, nie ma miejsca na targi, nie ma miejsca na żale i gniew. Tam musisz dać się do końca, jeśli nie chcesz aby Otchłań była waszym końcem.

To wspólne doświadczenie Przepaści sprawiło, że nauczyliśmy się ufać sobie bardziej niż wielu uważałoby to za rozsądne. Nauczyliśmy się pracować razem i rozumieć bez słów. W pewien sposób byliśmy jednością. Odkąd odeszła moja żona odczuwałem to jeszcze mocniej.

Ale pewnego dnia, mój brat opuścił mnie.

Żyliśmy na marginesie wielkich spraw i tylko na święta pielgrzymowaliśmy do Jerozolimy, zgodnie z przepisem prawa Elohim, który nakazał aby mężczyzna trzy raz w roku zjawiał się przed Jego obliczem. Poza tym czasem świąt większość z nas pozostawała w domu z dala od wielkiego świata. Albowiem ten wielki świat różnił się od tego jakim chcielibyśmy go oglądać i niebezpiecznie było zwracać na siebie jego uwagę.

Były to niespokojne czasy. Naszym krajem rządzili Rzymianie i choć pozwalali nam czcić naszego Boga, byliśmy jednak prowincją Imperium. Nikt już nie mówił głośno o królestwie Dawida, albowiem w mieście Dawida rządził namiestnik rzymski, a jego władza sięgała daleko. Nasi nauczyciele uczynili co prawda z przyjścia Mesjasza przedmiot swoich dysput, ale bynajmniej nie pragnęli tego przyjścia, niespokojni o swoje bogactwa, domy i dzieci. Mesjasz był bowiem tylko słowem, co z tego, że zapisanym w Świętych Zwojach, ale jednak słowem, podczas gdy władza Rzymu była twardą i brutalną rzeczywistością. Nie była łaskawa ani dla proroków, ani dla pomazańców, ani dla tych, którzy za nimi poszli. Przekonali się o tym liczni, młodzi i gorliwi synowie Izraela, którzy podążyli za samozwańcami co rozbudzili w nich nadzieje w na rychłe ziszczenie się słów Pańskich i pchnęli do buntu, kiedy umierali wraz ze swymi prorokami na krzyżach, w samotności i pogardzie.

Dlatego wieść, o pojawieniu się kolejnego proroka, nie uczyniła na mnie wrażenia, choć lud schodził się ku niemu jak strumienie schodzą się do wielkiej rzeki. Budził bowiem większy szacunek niż jego poprzednicy. Nie był szaleńcem próbującym nożem wyrwać Izrael z ręki legionów rzymskich, ale przypominał jednego z dawnych proroków troszczącego się raczej o świętość Izraela niż o jego stan posiadania. Mówiono o nim, że był domownikiem pustyni, podobnym do Eliasza w mocy swoich słów. Teraz jednak stał się mieszkańcem wód i osiadł nad brzegiem nad Jordanem, rzeką prorockich dotknięć. W jego płynących wodach i w wodach swoich słów zanurzał ludzi, aby brud, który wiódł ich ku nicości, spłynął z nich ku martwemu morzu słonej śmierci, a oni sami stali się godni oglądać pomazańca Pana.
Słuchałem tego wszystkiego z ciekawością, ale sam nie pragnąłem szukać u Zanurzającego ani oczyszczenia, ani nauki. Wolałem pewność jeziora od niepewności wiecznie zmieniającej się rzeki.

Wtedy, nieoczekiwanie, mój brat wyruszył by go posłuchać.

Czekałem na niego z niecierpliwością, ale nie powrócił znad Jordanu. Ci, co stamtąd przyszli, powiedzieli, że pozostał u Zanurzającego jako jego uczeń. Zaniepokojony konsekwencjami jakie mogła przynieść mu ta decyzja, przez posłańców wzywałem go do powrotu, ale pierwszy raz głuchy był na moje prośby. Dlatego sam wyruszyłem do niego nie chcąc by rzeka miała wyższość nad jeziorem, tak jak nie mogłem się pogodzić z tym, że śmierć miała przewagę nad życiem. Straciłem moją żonę, i nie chciałem utracić mego brata.

Może gdybym tego nie zrobił moje życie potoczyłoby się inaczej. Może. Byłbym biernym uczestnikiem wydarzeń, które odmieniły naszą historię. A tak zostałem wciągnięty w sam ich środek, podobny do łodzi wydanej na pastwę nieprzewidywalnego morza.

Oto ja, zwykły rybak z Galilei, zostałem wezwany przed oblicze Pana Przepaści.

c.d.n.

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Agnieszka Myszewska-Dekert

Agnieszka Myszewska-Dekert na Liturgia.pl

Matka pięciorga dzieci. Z wykształcenia pedagog rodziny i katecheta. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której "żyjemy, poruszamy się i jesteśmy", stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku eSPe i miesięczniku List. Autorka książek: "Modlitwa - nieustanna wymiana miłości" (Kraków, 2001) oraz "Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna" (Kraków 2015).