Ze wspomnień ministranta. Amory

„Ministrant ma być ministrantem nie tylko przy ołtarzu, ale i poza kościołem” − grzmiała nam w duszach stara śpiewka formacyjna.

Nie puszczaliśmy wprawdzie tego typu aforyzmów mimo uszu, niemniej ich zapamiętywanie przydawało się wyłącznie jako ćwiczenie mnemotechniczne. To, jak winniśmy się zachowywać w kościele, rozumiało się przez sam kościół. A na podwórku, w szkole czy gdzie tam jeszcze? Czym miała być nieskazitelna postawa chłopca, który swoje czyste serce oddał Panu Jezusowi? Tam, gdzie prawo i sprawiedliwość miały w sobie coś pierwotnego i nie było miejsca ani czasu na stateczny namysł czy moralne przymiarki. I na co się zdało codzienne oglądanie zakonserwowanych w ramkach i gablotach haseł czy napomnień? Otóż i stare jak ministrantura fiasko.

A jednak nie fiasko! Do dziś przecież, gdy nadstawię ucha, słyszę wyraźnie księży o zatartych w pamięci twarzach, którzy podniesionym z przejęcia głosem wypowiadają choćby takie słowa: „Ministrant ma walczyć z pokusami i słabościami”. Banalna z pozoru treść namolnych pouczeń znała naszą naturę lepiej niż my sami. Zanim program zawarty w serwowanych nam przykazach dało się odnieść do jakiejkolwiek sytuacji, wdrożyć w sumienie i w końcu przecedzić przez kratki konfesjonałów, musiało minąć kilka lat. Wówczas dopiero młodzieńcze, na chybił trafił dążenie ku świętości, noszenie się z posługą Bogu przy ołtarzu i w życiu, wyrastając z chłopięcych portek i komeżek, zaczynało nabierać kształtu. Zapamiętane biernie zasady mogły w końcu zstąpić do osobowości i zamieszkać nieuchwytną sferę intuicji.

I tak, frazes o byciu ministrantem zarówno w kościele, jak i po wyjściu z kościoła, potrafił w chwilowym rozbłysku dać do myślenia dokładnie wtedy, gdy zaczynało się dostrzegać, iż samo służenie do mszy bywa wśród chłopaków czynnością wcale niejednoznaczną, wyrastającą z co najmniej dziwnych pobudek. A najlepsze intencje i decyzje nie przynoszą wyłącznie pożądanych rezultatów, ale wbrew woli ujawniają zawsze jakieś skutki uboczne.

*

Mało kto z uczniów i uczennic nie uczestniczył w obowiązkowych mszach z naukami dla młodzieży, w przymusowych rekolekcjach szkolnych lub nabożeństwach dla przygotowujących się do bierzmowania. Groźba czysto świeckich represji wisiała nad każdym buntownikiem. Skutek tej żelaznej dyscypliny był piorunujący − nagły katolicki wyż demograficzny. Eksplozja wiary.

Liturgiczna służba, patrząc na ten tumult z wysokości prezbiterium, pozostawała ponad tumultem, ponad listami obecności i poza zasięgiem bacznych spojrzeń policji katechetycznej, krążącej tam i sam po kościele. Jednak niezręcznie było stanąć wobec wielkiego zgromadzenia przypadkowych znajomych. Przy ołtarzu robiło się jakoś pesząco. Nawet jeśli mgliście jeszcze rozumiana wtedy miłość Boża zwracała wzrok ministranta ku rzeczom wyższym, choćby dosłownie, np. ku żyrandolom, obrazom ściennym lub znanym elementom snycerskim głównego ołtarza, w końcu oczy musiały powędrować ku ludowi, a tam po pewnym czasie zaczęły się ujawniać rzeczy dawniej w ogóle niewidziane, ukryte przed wzrokiem, a z nagła tak oczywiste: oto zapalały się wśród apatycznej gawiedzi wiernych roziskrzone, pełne zachwytu oczęta dziewcząt. Nieznanych, po stokroć nieznanych, nie tych stałych bywalczyń kościelnych, które ministrantów traktowały jak służebnego wołu lub dopust Boży, ale świeżo przybyłych, zaskoczonych wysokością nawy, bielą szat, podwyższeniem prezbiterium, nabożną i statyczną postawą nas − rycerzy Niepokalanej, świętych Jerzych i Archaniołów.

Cud Boskiej miłości! Ale i całkiem głupawo. Bo jak tu być sobą u siebie, jeśli ktoś patrzy na ciebie tak prostolinijnie, bez dystansu, ciesząc się wyraźnie każdym objawem twej obecności przy ołtarzu, choćby i tępym zapatrzeniem w witraż? I stoi, tak jak stoisz, reaguje na reakcję, przedrzeźnia cię podczas modlitwy Pańskiej… W modlitewne zaangażowanie chyłkiem wkrada się nieokreślone babskie nieporozumienie, zawieruszenie i hipokryzja bycia wewnątrz i zarazem zewnątrz, na widoku. Potem ciepły wyrzut sumienia. I klapa.

Proces był nieodwracalny, o czym świadczył ruch przy drzwiach do zakrystii za kościołem, który zaczynał się zaraz po rozmaitych ucztach duchowych, dniach skupienia i pokuty dla młodzieży szkolnej. Po dwie, po kilka panien spacerowało sobie cierpliwie, tu i tam, rozpromienionych samym swoim czekaniem. Jak gdyby nigdy nic, choć z aż nadto rażącym odniesieniem do zakrystii. A gdy wychodziliśmy, zaczynało się rozpytanie. O kolegę kolegi, o tego a tamtego. Niektóre mocno zdeterminowane zwracały się nawet do starej siostry zakrystianki, która o dziwo zamiast zwyczajowej surowości, gaszącej ducha w najtwardszym ministrancie, uśmiechała się filuternie pod nosem, odpowiadając jakimś szelestem słów.

Przyznać muszę, że przez jakiś czas byłem oporny − czy też może ślepy − na to, co wokół mnie już się działo. Bez mojej woli potraktowano mnie jako uczestnika gry znaczących spojrzeń i złamanych serc. Absurd. Nie to, bym nie znał serdecznego odruchu bezwarunkowego i jednocześnie żenującego procederu zwanego zakochaniem. O, nie! Lecz muszę z wyższością stwierdzić, iż środowiskowe miłostki były mi całkowicie obce.

Jednak co z tego, kiedy właśnie przez te miłostki nieoczekiwanie poczęły się zbiegać moje drogi kościelne i szkolne. Napłynęła wezbrana fala korespondencji. Pocztą, nie pocztą, poprzez umyślnych i umyślne. Albo jeszcze inaczej: pukanie do drzwi mieszkania, otwiera brat, babcia, rodzice: „Chodź tu, ktoś do ciebie!”. I zaraz prośba z głębi korytarza: „Możesz wyjść na zewnątrz?”. Nie, idźcie, idźcie, zostawcie mnie, jakie chodzenie, to nieporozumienie, hańba, szczyt braku czegokolwiek!

To były czasy. Feralne wyjścia na mszę. Na wpół do dziewiątą lub na jedenastą. I rozpaczliwy powrót. Wydłużony czterokrotnie w przestrzeni i czasie. Opłotkami. Żeby zgubić, zatrzeć za sobą ślad i pomieszać szlaki. Nie dać się przyłapać na wchodzeniu we własne drzwi. Boże, Ty jeden wiesz, jak bezsensowne jest zakochiwanie się, do tego w tym utopijnie nierozumnym wieku. Uchroń nas od siebie samych, od siebie nawzajem. I od dziewczyn. Od dziewczyn!

Nigdy ostatecznie nie doszedłem do tego, jak był zdobywany mój adres. Miłosna inwigilacja i wywiad w ekipie LSO miały widocznie spore tradycje. Brakowało mi przebiegłości w sprawach świata. I wychodziłem na tym okropnie. Ani rzetelnej modlitwy, ani chcianej w skrytości dziewczyny. Rozjątrzone nic − i to w momencie takich możliwości!

Nie wspomnę o ministrantach-zdrajcach, którzy odeszli, uczepiwszy się wpierw przykrótkiej kiecki, by nigdy już się nie pojawić na horyzoncie naszych ławek. Ale ci serdeczni koledzy, których dziewczyna uroczyście przyszła do kościoła − ci to dopiero służyli! Patrzyło się z dumą. Każdy był skłonny oddać takiemu wszystkie funkcje, byle szczęśliwiec mógł się wyszumieć i wykazać. Drżały chłopakom serca. Któryś kroczył sztywniej, poważniej niż zawsze, stał jak żywy posąg z miną żołnierza na przysiędze. Inny trzęsącą się z podniecenia dłonią cztery razy uderzył młotkiem w gong na Przemienienie, dobył dźwięk za wcześnie, za późno lub zgoła wcale… Istne historie miłosne! Młodsi szli w popisy: zwróceni versus populum, stroili komiczne miny i ćwiczyli żałośnie fizjonomię, doznając ocknienia dopiero na komunię. A ile czerwienienia i chichrania, bezwstydnego wstydu i niezbornego certolenia, o ho ho!

Być może moja pamięć jest wybiórcza, ale nie przypominam sobie, by w naszym gronie byli tacy, dla których patena miała funkcję lusterka, a balaski stawały się częścią gry umizgów ze stojącymi po drugiej stronie niewiastami. Za to wśród ministrantów z sąsiednich parafii − a jakże − znajduję dziś niejednego lowelasa. Niebywałe, potrafili oni czarować przy ambonce słowami Listów apostolskich, wdzięczyć się do dziewcząt wersetami proroka Izajasza! A ile razy przed występem poprawiali uczesanie, kokosząc się potem obok księdza, na znak swego ugruntowanego miejsca w hierarchii. Szczególną sławą cieszył się pewien ministrant, który podczas mszy co i rusz wychodził do zakrystii, by sprawdzić, czy nadal prezentuje się tak dobrze, jak przed chwilą. Gadano o nim. Kręcił się jak najęty. Tam i z powrotem. Jak zdołał do tego przyzwyczaić kościelnego, prezbiterów?

Nasza zakrystia była wówczas prawdziwym azylem, celą, miejscem neutralnym i bezpiecznym. Tam nawet entuzjaści zacierający ręce na myśl o wyjściu do mszy zachowywali jako taki umiar. Ale za jej progiem − na jakie rozdarcie byliśmy narażeni, na jaką pryszczatą pychę żywota, przez tę naszą publiczną obecność. My − przyklękający na prawe kolano lub dygający głową przed ołtarzem, przechodzący pośród tłumu rówieśników od stacji do stacji drogi krzyżowej albo biorący wielki krucyfiks, by dźwigać go na czele procesji. Wobec żywiołu płci żeńskiej, dla której dostęp do służby ołtarza pozostawał słusznie zamknięty.

*

Wieczna jedyna tajemnico odprawionych dawno mszy! Co tu przemilczałem, to moje, a co rzekłem, to może i nieważne. Ja w każdym razie odnajduję w sobie wdzięczność i uznanie, że te wszystkie mszalne amory, owo śmiechu warte i karygodne sztubackie bezeceństewko natury, źródło Boskich poruszeń i rozproszeń, paląca mikstura dobrego i złego, że były one jak zalotna pieśń śpiewana na gregoriańską nutę, jak wyznawane sobie wtedy nawzajem Credo. Tam, w kościele, między ludźmi a Bogiem, gdzie zapatrzeni w siebie, niespokojni, odgrywaliśmy przed Majestatem swoją młodość, lekkodusznie przyjmowali Komunię. Gdzie żegnaliśmy się zdawkowo w poddanym nam rytmie i nie słuchając własnych słów, rzucali jakby od niechcenia: „Na wieki wieków, amen”.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.