Ze wspomnień ministranta. Kadzidło

  Już tylko największe święta i co ważniejsze msze okolicznościowe mogły w naszym kościele zaznać kadzidła. Mimo to jego dym przepajał rok liturgiczny, wdzierając się w zakamarki dusz i snując przez mniej lub bardziej pobożne myśli ministranckie.

Codzienne, ubożuchne msze dla garstki wiernych, z zaspanym księdzem przed mszałem i samotnym ministrantem u stóp ołtarza nabierały siły wraz z Adwentem czy Wielkim Postem. I wreszcie przychodziła msza godna mszy. Zawiły, staroświecki Kanon Rzymski, ciągnący się rzetelnie i podniośle, dezorientował ministranta mającego bić w gong na podniesienie, tego samego, który przy znanej na pamięć drugiej modlitwie eucharystycznej potrafiłby dzwonić i przez sen. Wyprostowani jak świeczki akolici musieli wbrew nawykom przyklękać dostojnie, a nadto z uwagą śledzić rozwój mszy, by swoimi rozproszeniami nie zaburzyć rytmu liturgii lub nie podpalić siebie czy kolegi. No, i pojawiało się kadzidło.

W liturgicznej orkiestrze ministranckich posług i funkcji grające pierwsze skrzypce. Nie znajdujące odniesienia w świeckim życiu domowym czy podwórkowym, szkolnym ani ulicznym. Kojarzące się tylko z Kościołem, ze świętością, z Bogiem.

Jeśli kiedykolwiek zdarzyło się, by podczas ustalania astysty na mszę nie utworzyła się kolejka chętnych do kadzidła, mogło to świadczyć tylko o upadku ducha we wspólnocie. Sam kilka lat przygotowywałem się do stoczenia walki o nie. W końcu dostąpiłem zaszczytu chodzenia z łódką. Zasypywałem węgielek, stukając weń, by wydobyć na wierzch żar, i dla wszystkich byłem głównym sprawcą braku woni. Biegałem przy tym u boku przewodnika z trybularzem niczym giermek, towarzysząc mu w każdej wyprawie. Następne kilka lat uczyłem się właściwego opanowania tego ‒ zdawałoby się ‒ niewymagającego narzędzia. Na próbach asysty uczono bowiem jedynie przebiegu mszy i teoretycznych zasad kadzenia. Ale żeby rozpalić węgielek tak, by rozgorzał w porę i nie wypalił się zawczasu ‒ to była sztuka. Zwłaszcza że umiejętność trzeba było zdobyć tuż przed wyjściem na liturgię, w świętym pośpiechu, wśród opryskliwych uwag i rad ze strony życzliwych.

Nie sposób pominąć też okoliczności, iż w sprawach sprzętów liturgicznych panował u nas duch szlachetnej oszczędności, stąd kadzidlanymi węgielkami nie szafowano zbyt hojnie. Kto potrafił użyć w ciągu jednej mszy jednego węgielka, ten zdobywał szczególne uznanie w oczach prowadzącej zakrystię siostry K. A tu co msza, to inna historia. Nawet doświadczeni turyferariusze nie mogli przewidzieć wszystkiego. Ile razy owoców jałowca ‒ nazywanych u nas fachowo owcami ‒ dających doskonale gęsty i smolisty dym, nie przegryzł w porę żar, tak że zakadzona była cała zakrystia zamiast ołtarza, spod którego wracało się jeszcze bez żadnej wonnej chmury. Rozeźlona siostra zakrystianka wyrzucała wtedy niesforną parę ministrantów na zewnątrz, za ciężkie drzwi zakrystii, bez nadziei powrotu z dymiącą kadzielnicą.

Należało też brać pod uwagę preferencje kadzielnicze poszczególnych księży, choć w naszej parafii ‒ jednak przede wszystkim siostrę Urszulę. Przy niej nawet nasza przełożona z zakrystii, choć z tego samego zgromadzenia sióstr, była pobłażliwą i cichą starszą panią. Siostra Urszula po prostu poczuwała się do pomocy. Z całą nieznajomością tematu dyrygowała twardo ruchem w zakrystii, a w trakcie mszy z innymi zasłużonymi dla parafii postaciami zajmowała barokowe stalle nieopodal prezbiterium. Nawet gdy stała daleko za plecami, potrafiła w czasie mszy wezwać upatrzonego ministrancika. Systemem odbić spojrzeń informacja o tym, że siostra Urszula ma jakąś sprawę, niechybnie docierała do właściwej osoby, zawieruszonej podczas liturgii. Zimny pot, spojrzenie za siebie i już trzeba było pokornie podejść na posłuchanie. „Odejdźcie z tym kadzidłem! Nie widzicie, jak tu się dymi? Nie wiecie, że siostra Barbara ma astmę?! No nie patrz tak, tylko idźcie gdzieś dalej!” Cóż było robić? Palić sam węgielek? Zasypywać zimną kadzielnicę? Stanowczo, kadzidłem trudno było dogodzić wszystkim.

Wśród starych kadzielniczych, którzy za moich czasów pełnili już tylko funkcję ceremoniarzy, czytali czytania lub w czasie mszy pozostawali w stanie spoczynku, krążyły różne legendy sprzed lat. O wylatujących węglach, kadzielnicy buchającej ogniem. O dymie, który zaćmił cały widok, tak iż zapodziały się w nim postaci księży i zanikł zduszony głos celebransa. I te najlepsze ‒ o urwanej kadzielnicy. Kto rozpalał węgle na kadzidle, ten wie: by szybko i skutecznie węgielek rozgorzał, dobrze jest wzniecić żar, kręcąc energicznie kadzielnicą. W ten sposób w niedoświadczonej, niepewnej ręce trybularz stawał się narzędziem niebezpiecznym. Albo zanadto rozhulany i z nagła wstrzymywany, albo kręcony ledwie, ledwie, wyrzucał swoją zawartość w przestrzeń. Roziskrzone odłamki węgli skakały po posadzkach, płosząc wszystkich wokół. Mimo iż widziałem i takie igrzyska, i tak największe wrażenie wywarły na mnie opowieści starszych kolegów. Otóż, jeden z dawniejszych ministrantów ‒ to był S., takich ministrantów już nie ma! ‒ wobec wielkiego zgromadzenia kumpli w zakrystii rozpalał i rozdmuchiwał rozpalony węgielek. Ale kto by tam długo dmuchał. Wziął i zaczął kręcić kadzidłem. Pewnie i zawzięcie niczym Dawid procą. I stało się: w trakcie brawurowego młyńca urwał się łańcuch u trybularza. Na temat lotu opowiadano cudaczne rzeczy. Przeleciał, odbił się, przywalił w sklepienie… Ponoć też to od tamtej pory ministrantów rozpalających kadzidło wyganiano na dwór, gdzie mogli sobie nim machać do woli, ku uciesze dzieci z nieco przerażonymi rodzicami.

Ostatnie moje ministranckie rezurekcje, podczas których pospołu z bratem szedłem w procesji, znacząc przed Bogiem drogę i całą przestrzeń kłębami dymu, były uwieńczeniem mojej młodości. Ja obejmowałem we władanie kadzielnicę, brat wypełnioną po brzegi łódkę i z całym Kościołem podążaliśmy głosić pustemu o tej porze miastu Zmartwychwstanie. Pieśni kołysały się w rozciągniętej procesji, wynurzały z dźwięku ogłuszających dzwonów i dzwonków, ryczały głośnikami w okna kamienic. Dym raz po raz chwytał za gardło, kadzielnica łyskała i chrzęściła w skostniałej od porannego chłodu dłoni. Przed baldachimem niesionym w obłokach sakralnej woni.

Jednak na niebiański charakter tej liturgii nakłada mi się w pamięci też wspomnienie wcześniejsze. Pierwsza msza z kadzidłem w ręku. Szeroki oddech dumy. Wywalczony, ale też zdobyty fortelem zaszczyt. Po ćwiczeniach bez kadzielnicy w ręku. Solenne święto, toteż wielkość kościoła nagle pokurczona wskutek przepełnienia wiernymi. Idę do ołtarza. Stopnie, balaski. Dym. Pamiętam dokładnie dziwne miny księży, których przyszło mi okadzać. Niezrozumiały brak powagi u starszych kolegów. I tę swoją ekwilibrystykę kadzielną, manewrowanie niewygodnym sprzętem, którym musisz tak działać, by dopełnić obowiązku, ale też by nie wybić sobie zębów. Obficie kadzić nie wysypawszy węgli na siebie, księdza lub co gorsza na dywany, których tak pilnie strzegła siostra K. Trzymam więc twardo, w pełnej garści, łańcuchy kadzielnicy i huśtam, kiwając się razem z nią, dla okiełznania zagrażającego mi sprzętu. I nie wiem, czemu to wieko nie chce się zamknąć ani uchylić, a zamiast tego głośno kłapie i rozdziawia dymiącą paszczę. Nie wiem, dlaczego łańcuszki kadzidła nie trzeszczą delikatnie na czas okadzania, w zapadłej na chwilę ciszy, przeszywając kościół dreszczem… „Macha jak cepem” ‒ powtórzono mi potem słowa księdza celebransa.

Ale każda porażka czy niedoskonałość były niczym wobec tego, że oddawano nam we władanie kadzidło. Razem z nim stawaliśmy się narzędziem w rękach Kościoła. Bo czyniony przez nas dym należał tylko do liturgii. Oddawaliśmy jej żywioł ognia, mając przedmiot, który zamieniał się w modlitwę.

Oczywiście, że nikt w ten sposób nie przysporzył chwały ani sobie, ani tym bardziej Bogu, bo i któż może Mu przysporzyć chwały? Ale te przygody z zapałką w dłoni, zapalczywe dmuchanie w żar i niestrudzone zaglądanie do kociołka za każdym razem prowadziło do oddania czci, która była ponad naszą głową. Z trudem wydobyty lub zbyt łatwo zmajstrowany wonny dym nieodmiennie otaczał świętość. O niewierze w nią nie było mowy. Tak samo jak o wątpieniu w prawdziwość Ofiary. I w grzechu odpuszczenie, i ciała zmartwychwstanie. Przecież jawnie, namacalnie braliśmy w tej wierze udział. A poza tym mieliśmy na nią dowód rzeczowy: kadzidło.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.