Ze wspomnień ministranta. Komża (I)

Cóż wart jest ministrant bez swojej komży?

Mógłbym odpowiedzieć, że niewiele. Ba, przede wszystkim to komża czyni ministrantem i nie ma w tym nic dziwnego. Wszak nie rozpoznasz, kto przy ołtarzu może być tym powołanym, a kto wybranym. W czasach ministranckiej prosperity, gdy nadarzył się charyzmatyczny wikary, „powołanych” było wielu. Ku większej chwale parafii. Potem tylko wieczni ministranci wspominali z kombatanckim zacięciem pełne prezbiterium białych kołnierzy. Z kolei „wybrani” nigdy nie stanowili licznej kasty. Byli solą wspólnoty, choć − trzeba przyznać − czasem nieco zwietrzałą lub przeciwnie − przesoloną. W końcu nic bardziej dojmującego niż typy misjonarzy, zauszników Boskich itp. Ale − bez względu na duchową przynależność do którejś z tych grup − to nie ministrant był podczas mszy świadectwem wiary i godności, lecz noszona przezeń komża.

Doskonale pamiętam, gdy jako adept służby ministranckiej stałem w prezbiterium jak ten lichtarz bez świeczki i zazdrośnie obserwowałem czynności chłopaków: idących z ampułkami, dzwoniących po trzykroć w gong dla milczącego Kościoła… Podziwiałem wprawę w wychodzeniu do ołtarza, pewność, z jaką podstawiali wiernym patenę pod brody. Z szacunkiem odnosiłem się nawet do ucieczek za ołtarz przedsoborowy − dla śmiechu lub na pogwarki. Tyle było w tym wszystkim obycia, tyle komitywy ze świętością miejsca i czasu. I któż by nie odgadł, że ten kolejny stopień pobożności jest osiągalny właśnie dzięki komży?

Jednak gdy mówię o stroju ministranta, powinienem zacząć od innej sytuacji, właściwie drobnego epizodu, który mimo swojej trywialności okazał się dla mnie szczególnie trwały.  

 

*

W któryś z sobotnich poranków jak zwykle śpieszyłem wraz z bratem na służenie. Msza o szóstej trzydzieści. Niesprzyjająca pora roku. Do zakrystii wbiegamy niedobudzeni, nie pamiętam, czy błagalnie stukając w żelazne drzwi zakrystii z zewnątrz kościoła, czy przelatując przezeń z odfajkowanym przyklęknięciem przed ołtarzem. W każdym razie ksiądz jest już ubrany, oczekujący i gniewny. W biegu dobywam z reklamówki komży − świeżej, wyprasowanej z wieczora dnia poprzedniego. Brat zagląda do swojej. Patrzę na niego. On na mnie. Razem zaglądamy do jego torby, a tam − strój na WF. Sięgam z niedowierzaniem w głąb. Wyciągam. Brat z przerażeniem stwierdza: „Trampek”. I wpada w oniemienie. Zaczynam więc nerwowo wertować wieszaki ministranckiej szafki pełnej bezpańskich komeżek o przebrzmiałej świetności, traktowanych jak zło konieczne, choć dla niejednego będących ostatnim materialnym łącznikiem ze wspólnotą. Brat się ubiera: pożółkłe fałdy z niegdyś połyskliwej, sztucznej materii, znać liczne dziurki po młodzieńczych petach. Za duża. Wisząca na drobnym braciszku żałościwie. Ale już nakaz wyjścia, pośpieszny dzwonek i msza. Niezręczna, podszyta wstydem: za tę narzuconą przez przypadek komżę, za jej wyświechtaną wielkość i ordynarny kolor, za niecierpliwe pogróżki niewyspanego księdza, zadyszkę naszego spóźnienia, za pomylone torby i gumowy odór przepoconych trampek.

 

 

 

*

Ponieważ nie zostaliśmy wówczas wyrzuceni na zewnątrz, jak w przypowieści o uczcie królewskiej, skrupulatnie zachowuję w pamięci to doświadczenie ewangelicznego strachu. W mojej religijnej wyobraźni widzę majestat księdza pytającego: „Przyjaciele, jakże tu weszliście, nie mając stroju weselnego?”. I wbrew przypowieści słyszę nasze przelęknione głosy odpowiadające: no przez kościół, albo: bocznymi drzwiami, bo siostra nam otworzyła… Ksiądz-król kiwa wtedy niecierpliwie głową, co oznacza, że zaocznie ma nas za usprawiedliwionych.

I wiem, że jeśli można dostąpić uczty, to tylko dzięki takiej chłopięcej, pełnej powagi i trwogi naiwności, dzięki takiej czysto apokryficznej reakcji na królewskie pytanie.

W istocie, jaką inną odpowiedź podsuwało życie ministranckie?


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Mateusz Czarnecki

Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato czterech córek. Mieszka na wsi polskiej.