Na czym polega uznanie winy?

W sakramencie pojednania chodzi między innymi o wyznanie grzechów. Tradycyjnie mówi się o oskarżeniu, które penitent kieruje w stosunku do siebie samego. Spowiadając się lub gdy spowiadam kogoś, staram się zwracać uwagę na stosunek, jaki mam do własnych grzechów i na to, jak penitent przeżywa swój związek z winą.

Temat jest bardzo rozległy i złożony. Nie aspiruję do przedstawienia wyczerpującego opisu. Chciałbym raczej podzielić się kilkoma spostrzeżeniami. Żeby się do tego zabrać, trzeba najpierw podkreślić, że czym innym jest poczucie winy, czym innym stosunek do grzechów minionych i w końcu czym innym jest decyzja co do przyszłego postępowania. Poczucie winy, to – upraszczając – stan emocjonalny. Stosunek do grzechu popełnionego to osąd postępowania i siebie samego jako podmiotu działań zawinionych. Stosunek do przyszłego postępowania w świetle wyznanych grzechów to nawrócenie albo jego brak, czyli decyzja zerwania z grzechem lub, przeciwnie, zgoda na trwanie w grzesznym postępowaniu. Mnie interesuje druga z wymienionych kwestii: stosunek do grzechu popełnionego wyrażony w sakramentalnym oskarżeniu i stosunek do siebie samego jako winowajcy.

Na różne sposoby można wymieniać swoje winy. Trzy z nich przydarzają się najczęściej. Gros z nas wyznając grzechy wymienia je jedynie przez nadanie im mniej lub bardziej adekwatnej nazwy – skupia się na materii czynu, niekiedy dodając precyzyjniejsze informacje na temat częstotliwości i okoliczności grzechu. Trudno z takiego wyznania wnioskować, jak przeżywana jest wina. Niemniej i tutaj jakieś przeżywanie winy jest obecne. Rzadziej zdarza się, że wymieniając grzechy, staramy się albo usprawiedliwić albo – wręcz przeciwnie – bardzo oskarżyć. Paradoksalnie, te dwie skrajne postawy mają u podłoża podobną wadę przeżywania własnej winy i często prowadzą do tego samego: niezdolności do przyjęcia miłosierdzia Bożego.

Samousprawiedliwienie

Widoczne aż za dobrze u tych, którzy mają albo za silne poczucie własnej wartości albo są klasycznymi bufonami. Polega  na specyficznym „stanięciu obok” swojego czynu. „Nie ja to zrobiłem, ale okoliczności, moje nieudane dzieciństwo, nieokreślona słabość, na którą jestem skazany, niewiedza – one są winne”. Wszyscy lub wszystko, co mi się przydarza, ale nie ja. Ja jestem albo ofiarą nieszczęśliwego splotu wydarzeń, albo sił wyższych, albo innych ludzi. Charakterystyczne jest to, że usprawiedliwiając się uciekamy zarazem przed oceną tego, co się stało naprawdę. W szczególności niechętnie patrzymy, jakie konsekwencje w innych ludziach miało nasze postępowanie. Grzech jest tu czymś zewnętrznym, czymś, co się dzieje jakby poza nami. Dlatego nie warto się mu przyglądać, w końcu to nie on jest najważniejszy, ważniejsze jest miłosierdzie. I tu rozpoczyna się litania pseudo-teologicznych argumentów. Im ich więcej, im więcej przekonywania, im dłuższa, bardziej stanowcza i częstsza tyrada usprawiedliwień, tym bardziej niszczone sumienie.

Błędem nie jest nieprzecenianie grzechu. Faktycznie, nie ma potrzeby się na nim nadmiernie skupiać. Właściwy błąd polega na usprawiedliwieniu się zanim zbadano zasadność aktu oskarżenia. Adwokat zamienił się z sędzią na role.

Samooskarżenie

To postawa odwrotna do poprzedniej. Poddając się nadmiernemu samooskarżeniu, popełniamy podobny błąd do tych, którzy się samousprawiedliwiają. Tylko tutaj przeciwnie niż poprzednio – to oskarżyciel nie wysłuchał argumentów obrony. Prokurator zajął miejsce sędziego.

Dlaczego lubimy się oskarżać? Oskarżenie daje złudzenie prawdy i szlachetności, w pewnym sensie heroizmu. Łatwiej jest się biczować, wręcz torturować swoim poczuciem winy, niż podjąć żmudną analizę postępowania, motywów, siły grzechu. Łatwiej się oskarżyć, uznać za pokonanego, zamkniętego w więzieniu bez wyjścia, niż żmudnie szukać furteczek, od których mogłaby się zacząć poprawa. To wszystko daje nam złudzenie, że ściągniemy miłosierdzie na ziemię, bo przecież jesteśmy tak bardzo zranieni. Figa z makiem! Miłosierdzie jest dane darmo, bez warunków wstępnych i bez oczekiwania gwarancji na przyszłość.

Przez samooskarżenie próbujemy sami wymierzyć sobie karę za popełnione zło. Sęk tkwi w tym, że bez analizy nie wiemy, jakie zło popełniliśmy. Samooskarżenie to stawianie siebie w złym świetle w celu poniesienia kary za daną sytuację, ale bez precyzyjnego nazwania, bez rozróżnienia na to co było złe i z mojej winy, a co nie. Często osoby ze skłonnością do przeżywania w ten sposób grzechu, mówią o tym, że walczą – a jedynie się torturują. Lubią też używać określenia, że są zakłamane, nieczyste itp. Zakłamane owszem, ale nie w sposób, który przychodzi im do głowy. Zakłamują w sobie to, co jest łaską i Bożym darem przez nadmierne skupianie się na winie. A nawet nie na winie, tylko na tym, co jest ich osobistą porażką lub stratą. Winę (w kategoriach religijnych) zaciągam wobec Boga, a sobą się co najwyżej rozczarowuję. Osoby nadmiernie siebie oskarżające przeżywają dotkliwe rozczarowanie sobą, a nie winę wobec Boga i ludzi.

Czasem ogarnia mnie żal i smutek, a niekiedy złość, gdy słucham, jak ktoś zaprzecza wszelkiemu dobru w swoim życiu, w sobie samym i jedynie wylewa z siebie oskarżenia i epitety, jaki to zafałszowany, zakłamany i zły jest. W sumie jest to postawa obronna przed prawdą o sobie. (Ktoś mądry powiedział, że jest to w istocie rodzaj chorego heroizmu – pychy straceńców.) Paradoksalne, ale właśnie tak jest.

Obie postawy biorą się stąd, że stosunek do winy wyprzedza jej ocenę. Zamiast poddać się rzetelnemu zbadaniu sumienia, skupiamy się na odczuciu, jakie budzi grzech. Albo je odpychamy od siebie albo upajamy się nim do nieprzytomności. Jedno pozwala zachować dotychczasowy obraz siebie, odrzuca ból i domaga się złagodzenia kary, drugie potęguje ból i jest samodzielnym wymierzeniem sobie kary z nutą masochistycznej satysfakcji. Szafowanie wyroków nie należy jednak do nas. Mamy zbadać sprawę i powierzyć ją w ręce Sędziego.

Dawid i Piotr

Ucieczka przed winą czy to w nadmierne samooskarżenie, czy usprawiedliwienie jest złudne. Jedno i drugie odsuwa nas od prawdy o grzechu i nas samych, bo albo przeceniamy winę, albo jej nie doceniamy. W konsekwencji albo się wywyższamy, albo poniżamy. Sztuką jest uznać własny grzech. Szczególnie trudno właściwie rozstrzygać, gdy sprawa dotyczy sytuacji trwającej przez dłuższy czas, sytuacji, na której zbudowało się życie, jak na przykład niewłaściwy związek, ukrywana lub przekłamana prawda, zgoda na czyjeś niewłaściwe postępowanie, narastający konflikt… Wówczas najprostszym wyjściem jest albo się pudrować usprawiedliwieniem albo biczować oskarżeniem. Zaś wyjściem właściwym jest uznanie winy – co do jej materii, liczby i okoliczności.

Żeby do tego dojść, najpierw trzeba rzetelnie uświadomić sobie, co faktycznie uczyniłem. Co było złe, a co dobre. Czy faktycznie tak miało być? Czy wszystko jest w tym złe/dobre? Co zrobiłem źle, w którym momencie przekroczyłem granicę? Tutaj chodzi o przypomnienie sobie sytuacji, zobaczenie jej już bez emocji zaćmiewających racjonalny osąd, o wprowadzenie rozstrzygnięć pomiędzy właściwym a złym rozwiązaniem czy przeżywaniem danych wydarzeń. I pytanie najważniejsze na koniec tego procesu: dlaczego to jest złe? Pytanie o faktyczne zło czynu jest tu kluczowe. Jak mój grzech zranił mnie, innych i w końcu czym uszkodził moją i ich relację z Bogiem? Od tego pytania będzie zależało moje nawrócenie. Odpowiedź na nie pozwoli mi spojrzeć na siebie jako grzesznika według właściwej miary. Nawet rzeczy grzeszne z definicji warto zbadać tym pytaniem.

Dalej, trzeba nazwać przyczyny takiego a nie innego postępowania, leżące we mnie samym i w okolicznościach (często w drugiej osobie). Warto się pytać, co we mnie sprawiło, że tak a nie inaczej postąpiłem. Co we mnie „pękło”, że wybuchnąłem gniewem, co we mnie „tęskni”, że zgodziłem się na taką a nie inną relację? Czego się boję, że skłamałem, uciekłem w lenistwo lub nieumiarkowanie? Z każdej sytuacji, również z tej, za którą się oskarżam, mogę dowiedzieć się czegoś o swoim wnętrzu. Mogę dostrzec swoje dotychczas nieuświadomione cechy, wady, którym się poddaję lub braki, które próbuję zaspokoić. Paradoksalnie, mogę się również sporo dowiedzieć o swoich zaletach, nie tylko o sprycie, o tym, za co mnie ludzie lubią, o zdolnościach, ale również o swoich najważniejszych cechach moralnych. Jak to się dzieje?

Grzech uderza w to, co jest najbardziej charakterystyczne dla osoby, w to, co jest jej wyróżnikiem, indywidualnym darem. Warto w tym kluczu przyjrzeć się winom i zapytać, które z ewangelicznych błogosławieństw zostało mi odebrane przez grzech lub która cnota, a także jaki dar lub przymiot duchowy został skaleczony, zubożony, niewykorzystany. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przypuszczać, że to są profile mojego wewnętrznego potencjału, mojej własnej tożsamości.

Dopiero z taką wiedzą o swoim grzechu i o sobie samym mogę wyznać grzechy ku nawróceniu. Już nie jako usprawiedliwianie się lub samooskarżanie. Biblijne opisy żalu Dawida i powrotu św. Piotra genialnie uchwyciły to, o co chodzi w wyznaniu win. Po pierwsze, mężne „to ja zgrzeszyłem”, po drugie, bezradne „Ty wiesz, że Cię kocham”. Geniusz moralny Dawida i Piotra tkwił w dwojakim heroizmie: polegał na połączeniu prawdy o sobie i zaufania Bożemu Miłosierdziu. Właściwe wyznanie grzechów łączy je w sobie. Wina nazwana i uchwycona w tym, co jest jej ostrzem – okaleczeniem mojej relacji z Bogiem – pozwala na stanięcie w prawdzie, że to ja jestem grzesznikiem.  Przez to broni przed samousprawiedliwieniem. Zaufanie Miłosierdziu chroni przed nadmiernym samooskarżeniem. Jeśli dobrze rozumiem, to gdzieś tu zaczyna się droga do żalu doskonałego.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Grabowski OP

Tomasz Grabowski OP na Liturgia.pl

Od początku zaangażowany w działalność Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, w latach 2005-2010 jego dyrektor, a od przekształcenia w Fundację – prezes w latach 2010-2016. Od września 2016 r. prezes Wydawnictwa Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego „W drodze” w Poznaniu i stały współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.